Выбрать главу

Dzielił je zwykle na dwie kategorje: babskie, czyli sentymentalne, bezmyślne, po których nic, oprócz pięknego brzmienia słów, nie pozostawało, i prawdziwe – gdzie znajdywał myśli, zapadające mu głęboko do serca i mózgu.

Czytać zaczął niedawno. Przeszkadzała mu przedtem ślizgawka.

Lubił szybki ruch i ciągłe panowanie nad swemi mięśniami, aby zachować równowagę.

Odrobiwszy lekcje, biegł na ślizgawkę na rzekę. Powracał znużony i senny. O czytaniu nie było mowy. Kładł się do łóżka i spał, jak zabity.

Ostatniej zimy dopiero zrozumiał, że łyżwy zabierają mu dużo drogiego czasu i pozbawiają możności wykorzystania go z pożytkiem.

Wahał się krótko.

Zacisnąwszy zęby, poszedł do kolegi Kryłowa i dobił z nim targu. Oddał mu dobre amerykańskie łyżwy, do domu zaś przyniósł cztery oprawne tomiki Turgeniewa.

Wołodzia był pierwszym uczniem; najpilniejszym, najzdolniejszym i najlepszego prowadzenia się chłopcem. Nie przeszkadzało mu to jednak cieszyć się z powodu rozpoczynających się wakacyj.

Państwo Uljanowowie wyjeżdżali na letnie mieszkanie do małej wioski Kukuszkino, położonej wśród lasów, niedaleko od rzeki.

Był to wymarzony raj dla małego Włodzimierza. Wieśniacy otaczali ich wszystkich przyjaźnią, szczególnie zaś lubili Marję Aleksandrównę, która bezinteresownie leczyła chłopów, zaglądając do poradnika medycznego i rozdając zioła i mikstury, przywiezione z miasta. Słynęła wśród ludności okolicznej, jako doskonała lekarka. Chłopak miał też dużo przyjaciół na wsi.

Ruchliwy – żądny przygód, śmiały, zebrał liczną bandę chłopców i imponował im pomysłowością i siłą. Przepadali za nim, bo nie czuli w nim „panicza", który tylko zniżał się do nich; nigdy nie usiłował pouczać ich, lub wyśmiewać. Wołodzia, zwykle nieufny i nieraz opryskliwy względem swoich gimnazjalnych kolegów, tu czuł się w swoim żywiole. Był równym wśród równych.

Nieraz powracał do domu z podbitem okiem. Gdy Marja Aleksandrówna robiła mu gorzkie wymówki, odpowiadał, z łagodnym uśmiechem, wpatrując się w kochaną twarz matki:

– To nic, mamusiu! Bawiliśmy się w „kozaków i rozbójników". Dostałem pięścią w oko od Wańki rudego, ale ja mu też nabiłem porządnego guza. Nie chciałem się poddać i walczyłem jeden przeciwko pięciu, aż nadbiegli moi rozbójnicy…

Teraz, po otrzymaniu cenzury i skończonym roku szkolnym, wszystkie te rozkosze oczekiwały Wołodzię.

Starszy brat pozostał w mieście, siostry Aleksandra i Olga były zaproszone do ciotki, więc jechał tylko sam z rodzicami.

Przybywszy do wsi, Wołodzia natychmiast wymknął się z chaty. Rodzice rozpakowywali walizy i kosze. Chłopak zaś pobiegł do lasu.

Słońce miało się już ku zachodowi.

Drzewa, okryte świeżemi, pachnącemi liśćmi, zrzucały ostatnie kwiaty i nasiona. Jaskrawa, zielona trawa, białe, żółte i niebieskie kwiatki wiosenne tchnęły aromatem. Mocny zapach jeszcze wilgotnej ziemi napełniał powietrze. Latały motyle, połyskujące muchy, huczące chrabąszcze i chybkie łątki. Śmigały wiewiórki po wierzchołkach sosen. Ptaszki fruwały dokoła, szczebiocąc, gwiżdżąc i uganiając się za owadami.

Chłopak stanął w zachwycie. Witał las, trawę, owady i ptaki.

Wszystko dokoła wydawało mu się pięknem, niezmiernie szczęśliwem, nieśmiertelnem. Mimowoli zerwał czapkę i zatopił oczy w bezdennym błękicie pogodnego nieba.

– Bóg! Wielki dobry Bóg!… – zawołał z wdzięcznością i rozrzewnieniem.

Brzmienie tego słowa przypomniało mu ojca Makarego i radcę kolegjalnego Bogatowa. Skrzywił się boleśnie, oczy zmrużył złośliwie i nacisnął czapkę zpowrotem.

Przeszedł las, plącząc się w pełznących przez ścieżkę korzeniach drzew, i wyszedł na wysoki brzeg rzeki.

Zarośnięty krzakami dzikich malin i kaliny urywał się niemal prostopadłym spychem. Niżej, niewidzialne z poza gąszczu, dzwoniły i szemrały wybiegające na wąski piaszczysty brzeg fale.

Rzeka, rozlana szeroko aż hen, do kwadratów pól, ciągnących się od niskiego brzegu piaszczystego, od żółtych łach, dobrze znanych chłopakowi, a teraz ukrytych pod wodą, -płynęła spokojnie i majestatycznie.

Niby powiewne szaty aniołów i archaniołów, pięknie namalowanych na suficie kopuły katedralnej, – blado niebieska, różowa, złocista, zielonawa wstęga rzeki.

Chciał się rzucić do jej barwnych, pieszczotliwych strug i płynąć, płynąć daleko, ku słońcu, co rozpryskuje szkarłat i złoto, woła i pociąga ku sobie.

Znowu obnażył głowę mały Włodzimierz, stał w zachwycie niewypowiedzianym – nieruchomy, zapatrzony, bezwiednie całą mocą płuc wciągając świeży powiew, zalatujący od Wołgi.

Z poza wystającej skały, gdzie pieniły się i wirowały wartkie strugi, wypłynęła duża tratwa.

Ludzie, wparci ramionami w długie bosaki, wbijali ich okute żelazem końce w dno i popychali setki grubych pni sosnowych i bukowych, powiązanych łykami.

Pośrodku tratwy stał szałas z kory i zielonych gałęzi, a przed nim na płycie kamiennej płonęło małe ognisko.

Gruby, brodaty kupiec siedział przed ogniem i pił herbatę, nalewając ją z kubka na spodek. Od czasu do czasu, pokrzykiwał zachęcająco:

– Hej, hej! Mocniej, szybciej, tężej! Zaśpiewajcie-no, chłopcy, praca lepiej sporzyć się będzie! N-no!

Schyleni nad bosakami robotnicy ponuremi głosami pomrukiwać zaczęli:

„Ej, dubniuszka, uchniem!„Ej, zielonaja, sama pojdiot!„Ej, uchniem! Ej, uchniem!" [1])

Niechętnie mrukliwe głosy ożywiały się powoli, nabierały głośniejszego, śmielszego tonu i rytmu.

Stojący przy długiem wiośle sterowem młody robotnik, nagle zaśpiewał dźwięcznym, wysokim tenorem pieśń zbójecką:

„Iz za ostrowa na strieżeń,„Na prostor riecznoj wołny„Wypływajut razpisnyje„Stieńki Razina czełny…" [2])

Chór przygarbionych postaci, tupiących bosemi stopami na ruchomych, mokrych belkach, poderwał zgranym chórem:

„Wypływajut razpisnyje„Stieńki Razina czełny!"

Stromy spych odbił, odrzucił słowa pieśni; potoczyły się nad rzeką, spadły nad niziną, pociętą kwadratami pól i okrytą zielenią łąk bez kresu.

Tratwa nagle zawadziła o ukryty kamień i gwałtownie obracać się zaczęła, porywana prądem na głębinę.

Rozległ się krzyk, umilkła pieśń, głośniej i częściej tupały nogi, mocniej wpijały się oparcia długich drągów w umęczone ramiona pracujących ludzi, pluskała woda, skrzypiał ster, trzeszczały wiązania belek.

Jeszcze nie skonało dalekie echo pieśni, jeszcze drgała, drżała w powietrzu ostatnim słowem: „…czełny…", gdy siedzący przed szałasem kupiec porwał się na równe nogi i podbiegł do sternika.

Rozmachnął się szeroko i uderzył walczącego z prądem człowieka w twarz, krzycząc wściekłym, chrapliwym głosem:

– Psi synu! Oby matkę twoją – sukę… Do djabłów rogatych! Wy – nędznicy, żebracy podli, wyrzutki, więzienne ścierwo! Oby was cholera wydusiła! Oby…

Biegał, ciskał przekleństwa, bił, potrącał, wygrażał, wykrzykiwał złe, zgniłe, ohydne słowa…

Z poza wyspy na wart, na wolną przestrzeń rzecznych fal barwne wypływają łodzie Stefana Razina (wódz nadwołżań-skich piratów)".

Wysoki brzeg powtarzał wszystko i odbijał każde słowo, jak piłkę; leciała ponad rzeką i padała tam, gdzie umarły przed chwilą zwrotki pieśni o hetmanie zbójników, Razinie, obrońcy umęczonego ludu.

Rzeka nagle stała się bezbarwna, szara i pomarszczona, jak twarz starca; przygasło niebo, z którego odleciały anioły i archanioły w szatach perlistych, różowych, niebieskich, złocistych i zielonych, jak woda.

Wołodzia znowu czapkę nacisnął jak najgłębiej i, włożywszy ręce do kieszeni spodni, zamyślony i smutny powracał do domu. Radość umarła w jego sercu.

вернуться

[1] Znana pieśń nadwołżańska: „Hej maczugo, uderzmy! Hej, zielona sama uderzy! Hej, uderzmy! Hej, uderzmy!"

вернуться

[2] Z poza wyspy na wart, na wolną przestrzeń rzecznych fal barwne wypływają łodzie Stefana Razina (wódz nadwołżań-skich piratów)".