Выбрать главу

Chłopi milczeli zgnębieni i przerażeni. Komisarz ciągnął dalej:

– Musicie obrać teraz nową Radę dla swojej wsi. Rząd wystawia swoich kandydatów. Rozwinął arkusz papieru i odczytał nazwiska wyłącznie bezrolnych chłopów,- znienawidzonej, pogardzanej „biedoty", byłych aresztantów, włóczęgów, żebraków.

– Kto protestuje? – zapytał komisarz, podnoszą rewolwer. Nikt się nie odezwał.

– Jednogłośnie obrani! – zakończył ceremoniję „wolnych i nieprzymuszonych" wyborów i komisarz i kazał podać konia.

Przez cały czas pobytu Grzegorza Bołdyrewa we wsi Apraksinoj urządziła „biedota". „Władze" podzieliły mieszkańców na bogatych, czyli „kułaków" i na „średniaków". Zaczęło się od wywłaszczenia bogatych chłopów, a gdy z nimi skończono, przystąpiono do rekwiro-wania nadmiaru bydła i majętności, należących do „średniaków".

Trwało to dość długo. Nowi władcy, nie krępując się niczem, ufni w pomoc władz centralnych, wyprawiali do miasta odebrane u sąsiadów bydło i prowjanty, zmieniali zdobycz na wódkę, nowe ubranie, buty lakierowane lub przegrywali w karty. Wieś szybko ubożała. Chłopi ze strachem czekali nadejścia wiosny i rozpoczęcia robót polnych.

Nie mieli ani ziarna na zasiew, ani dobrych pługów, ani koni…

Surowa zimna północna okrywała pola, ulice i chaty wioski grubą płachtą śniegu. Chłopi nie wychodzili z domów, obawiając się pokazywać na oczy rozpanoszonej „biedocie", ciągle pijanej, bezczelnej, zuchwałej. Z rozpaczą patrzyli na puste półki, umieszczone w prawym kącie izb pod pułapem, i wzdychali.

Stały tam niegdyś ikony zbawiciela, Bogarodzicy, świętego Mikołaja Cudotwórcy, obrazy jaskrawe, w szatach z błyszczącego metalu, na których zapalały się i migotały iskierki od płonących przed niemi lampek olejnych i świec woskowych. Ścigani przez władze za wiarę w Boga wieśniacy ukryli je w lochach, gdzie przechowywano ziemniaki i kapustę kiszoną. Pod brzemieniem trwogi i nieszczęść wydostawali po nocach obrazy święte i stawiali na dawnych, należących do nich miejscach, zapalali świeczki i, bijąc pokłony, błagali o przebaczenie i miłosierdzie.

Modlitwy były krótkie, nic nie znaczące, uparte, niewolnicze błagania:

– Boże, zmiłuj się! Boże, zmiłuj się!

I tak bez końca – dziesiątki, setki namiętnych, jednostajnych jęków, przerywanych głuchemi uderzeniami kolan i głów o podłogę, westchnieniami ciężkiemi i szmerem rąk, któremi kreślono znak krzyża, mocno, rozpaczliwie przyciskając sobie palce do czoła, ramion i piersi.

Obrazy ze św. Mikołajem ożywiały w pamięci cara, który opuszczony przez wszystkich, zginął z rąk rządu robotników i chłopów.

Był dla ludu pomazańcem Bożym, ziemskim Bogiem, znienawidzonym, lecz pełnym odwiecznego uroku.

– To – kara Boża za niego, za cara – ojczulka! – szeptali chłopi ze strachem i wydobywali ukryty w szczelinach pomiędzy belkami ścian zakopcony, pożółkły portret Mikołaja II-go, stawiali go pomiędzy ikonami i znowu bili pokłony, wzdychali i skamłali żałośnie:

– Boże, zmiłuj się nad rabami twoimi! Boże, zmiłuj się! Boże, zmiłuj się!

Byle zaszczekał pies na ulicy, lub doszły odgłosy kroków, w popłochu ściągano z półek obrazy święte i portret cara, wciskano pomiędzy ziemniaki, zwoje przędzy lnianej, belki domostw lub pod puste kadzie i kamienie, zdmuchiwano świeczki i trwożnie wyglądano przybysza.

Czasem, kryjąc się pomiędzy chwastami ogrodów warzywnych i w zaroślach nad jarem, przedzierał się do wioski zebrał wędrowny, unikał spotkania z komisarzami, wchodził do pierwszej od skraju chaty, rozmowę zaczynał, badał, macał ostrym, podejrzliwym wzrokiem każdą twarz, każdą parę oczu, zadawał przebiegłe pytania, wzdychał, lękiem przejmował, przerażającemi przepowiedniami gnębił, wtrącał w otchłań rozpaczy, napomykał o czemś nie-wyraźnem, tajemniczem i, poznawszy ludzi, przekradał się później od chaty do chaty i, bo-jaźliwie oglądając się, szeptał szybko, niby się obawiając, że nie skończy na czas.

Były to ponure, straszne opowieści. Skrawki, okruchy prawdy tonęły we mgle domysłów i tajemniczego, mistycznego fałszu.

– Znaki straszne pokazały się na niebie… Krzyż, obalony przez węża… miecz ognisty… jeździec blady na koniu rudym… Anioł ze świecznikiem dymiącym… Antychryst przyszedł i państwo swoje na ziemi zakłada… Widział go we śnie pustelnik Arkadjusz błogosławiony z Atosu… Dwa ów Antychryst posiada oblicza: jedno – Lenina, drugie – Trockiego…

– Boże, zmiłuj się nad nami! – wzdychali chłopi.

– Nasamprzód podniósł rękę Antychryst na pomazańców Bożych… Umarł już śmiercią męczeńską nasz car nieszczęśliwy, przez sługi niewierne porzucony, rychło patrzeć padnąw proch cesarz austrjacki, cesarz niemiecki, a po nich – inni… Cara – męczennika zamordowali… a głowę jego posłali do Moskwy… do Kremlu… Lenin pluł na nią i Trockij pluł, a potem w piecu palił… Gdy to robili, burza straszna rozszalała i wszystkich w przerażeniu pogrążyła… W Kremlu straszyło później przez dni dziewięć… Czerwoni żołnierze widzieli błąkające się po nocach blade, gniewne, złowróżbne zjawy… Patrjarcha Filaret… pierwszy car Michał Teodorowicz… Iwan – groźny car… Zamordowany przez Tatara Godunowa – Dymitr – niemowlę… surowa carewna Sofja… mocarny Piotr Wielki z ciężkim kijem w ręku… Później kara Boża dosięgła Lenina… Postrzelony – umiera… Widzenia ma krwawe… miota się… zrywa się z łoża i wyje po nocach: „Ratujcie, zachłysnę się we krwi… Krew już zalewa cały Kreml!" Wierni żołnierze uratowali w Jekaterynburgu carewicza młodego i carewnę Tatjanę, tę, która miłosierna była dla rannych żołnierzy… Mnich z Wałaamu Florjan wywiózł z Ałapa-jewska zwłoki zamordowanej, Bogu miłej wielkiej księżny, mniszki pobożnej – Elżbiety Teo-dorówny i pogrzebał ją w pobliżu Jerozolimy, w Ziemi świętej. Przy grobie jej cuda się objawiają – uzdrowienia chorych, jasnowidzenia prorocze, pocieszenie zrozpaczonych… Następca tronu, carewicz Aleksy, ukrywa się na Syberji i jest pod opieką sławnego wodza Kołczaka, który wyżnie prędko bolszewików za Ural i na Moskwę pójdzie… Francuzi i Anglicy są już na Muraniu, w Archangielsku, w Odesie i pomagają naszym…

Mówił i mówił, roznosząc trwożne i pogmatwane wieści po wsiach zgnębionych, w rozpaczy i strachu żyjących.

Przebiegały Rosję jakieś staruchy, straszne, trędowate, pozbawione nosów i warg, półobłąkane.

Szeleszcząc zachrypniętemi, wyżartemi przez choroby gardzielami i potrząsając rękami nad siwemi, powichrzonemi głowami, syczały, jak sowy:

– W Kijowskiej Ławrze [6] bolszewicy powyrzucali z grobów zwłoki świętych pańskich, czaszki i kości zmarłych pustelników, od wieków sączące wonny olej, obrazy cudowne, zbezcześcili świętości i popalili. Łotysze, Finnowie, Madjarzy i Chińczycy męczą, mordują biskupów i popów. mnichów wieszają na drzewach przydrożnych, wbijają na pale, nad zakonnicami bezeceństwa czynią… W dzień Wielkiej Nocy strzelali do patrjarchy Tichona, a on, aczkolwiek ranny, nie przerwał nabożeństwa i, wołając wielkim głosem: „Chrystus zmartwychwstał, Alleluja!" krew swoją Bogu-Ojcu i Synowi jego ze łzami ofiarował!… Antychryst panuje, pan wszelkiej nieprawości i złośliwości szatańskiej… Znaki widome i głosy tajemne nawołują: „Powstań, lud Boży, zrzuć antychrystowe plemię i Bogu swemu służ wiernie, albowiem w Nim tylko moc, nadzieja i zbawienie!"

Znikały staruchy tajemnicze, jak szare, chyże myszy, biegły dalej, roznosząc trwożne opowieści, budzące ponury lęk, osłabiający ducha, skradając się, jak widma nocne, szerzyły strach od słonecznych gajów Krymu, aż po pustynne, tundrą pociągnięte brzegi morza Białego… Siały dreszcz mistyczny.

– Antychryst przyszedł… – szeptali ciemni chłopi. – Zguba, śmierć idzie, zagłada rodzaju ludzkiego… Któż z nas oprze się? Kto zwalczy wroga Chrystusowego? Gorze nam! Gorze!

Z jękiem i westchnieniami wpadali w bezwład, w rozpacz, odbierającą resztki sił i myśli. Wyglądali Archanioła z ognistym mieczem kary i z trąbą złocistą, wołającą na sąd ostateczny przed końcem świata.