Выбрать главу

— Żona od kilku dni choruje i zaczynam się niepokoić. I wiatr zerwał połowę dachówek z dachu, woda leje się do sypialni. Chyba powinienem wezwać lekarza. I murarzy, ale na nich czeka się długo. Myślałem, że masz trochę zbędnego drewna i płótna. Po prostu, żeby załatać dach i pomóc mi na dzień lub dwa.

Teraz spojrzał na obraz.

— Ojej — powiedział Niggle. — Ale pech! Mam nadzieję, że żona ma tylko katar. Zaraz przyjdę i pomogę ci znieść ją na dół.

— Bardzo dziękuję — rzekł chłodno Parish — ale to nie katar. To gorączka. Nie kłopotałbym cię katarem. Poza tym ona i tak leży w łóżku na dole. Nie mogę biegać w górę i w dół z tacami. Nie z moją nogą. Widzę, że rzeczywiście pracujesz. Przepraszam, że ci przeszkadzam. Miałem nadzieję, że mógłbyś poświęcić trochę czasu i pojechać po doktora, znając moją sytuację. I po murarzy też, jeśli rzeczywiście nie masz zbędnych płócien.

— Oczywiście — powiedział Niggle, choć na końcu języka miał zupełnie inne słowa. Serce zmiękło mu po prostu, choć nie czuł nic. — Mógłbym pojechać do miasta. Pojadę, jeśli rzeczywiście się martwisz.

— Martwię się, bardzo się martwię. Szkoda, że jestem kulawy — powiedział Parish.

Niggle pojechał. Zrozumcie, czuł się niezręcznie. Parish był jego jedynym sąsiadem, inni ludzie mieszkali daleko. Niggle miał rower, Parish nie miał i nie mógł jeździć. Parish był kulawy, naprawdę kulawy i sztywna noga często bardzo go bolała, o tym powinno się pamiętać tak samo, jak o jego kwaśnej minie i jękliwym głosie. Oczywiście — Niggle malował obraz i miał mało czasu, by go ukończyć. Wydaje się jednak, że z tym powinien liczyć się nie Niggle, lecz Parish. Parish jednak nie liczył się z obrazami, a Niggle nie mógł tego zmienić.

— Do diabła z tym — powiedział do siebie, wyprowadzając rower.

Było zimno, wiał wiatr, światło dnia zanikało. „Koniec roboty na dziś” — pomyślał Niggle i całą drogę albo klął w myślach, albo wyobrażał sobie pociągnięcia pędzla na górach i otaczających je, pełnych liści gałęziach, które po raz pierwszy wyobraził sobie na wiosnę. Palce drgały mu na kierownicy. Teraz, kiedy wyszedł z szopy, wiedział dokładnie, jak pokazać lśniące gałęzie otaczające daleki widok gór. Jednak głęboko w sercu czuł coś podobnego do strachu; strachu, że nie będzie miał już okazji nigdy tego spróbować.

Znalazł doktora, zostawił też wiadomość dla murarzy. Biuro było zamknięte, a murarz poszedł do domu grzać się przy kominku. Niggle przemókł na wskroś i sam się zaziębił. Doktor nie wyruszył tak szybko, jak uczynił to Niggle. Przyjechał następnego dnia, co było zgodne z jego zwyczajami i miał już teraz dwoje pacjentów w sąsiednich domach. Niggle leżał w łóżku, z wysoką gorączką, a w jego głowie i na suficie pojawiały się wspaniałe wzory liści i powikłanych gałęzi. Nie sprawiła mu przyjemności wiadomość, że pani Parish miała jedynie katar i już wstaje z łóżka. Odwrócił się twarzą do ściany i pogrążył w liściach.

Jakiś czas pozostał w łóżku. Wiał silny wiatr. Zerwał jeszcze parę dachówek z dachu Parisha i kilka z domu Nig–gle'a; jego dach też zaczął przeciekać. Murarze nie przychodzili. Niggle przez kilka dni niezbyt się o to troszczył. Potem wydostał się z domu w poszukiwaniu jedzenia (nie miał żony). Parish nie przychodził, padał deszcz i bolała go noga, a jego żona zajęta była wycieraniem podłogi i zastanawianiem się, czy „ten Niggle” nie zapomniał przypadkiem zawiadomić murarzy. Gdyby chciała coś pożyczyć, wysłałaby Parisha, ale nie chciała i Niggle pozostawiony był sam sobie.

Mniej więcej pod koniec tygodnia, zataczając się, Niggle znów poszedł do szopy. Usiadł i patrzył na obraz, ale tego dnia nie pojawiły mu się ani wzory liści, ani widok gór. Mógł malować dalekie tło piaszczystej pustyni, ale po prostu nie miał na to siły.

Następnego dnia czuł się już o wiele lepiej. Wspiął się na drabinę i zaczął malować. Obraz właśnie wciągnął go znowu, gdy ktoś zapukał do drzwi.

— Cholera! — powiedział Niggle, lecz równie dobrze mógł powiedzieć uprzejmie: „Proszę wejść”, bo drzwi i tak się otworzyły. Tym razem pojawił się w nich wysoki mężczyzna, zupełnie obcy.

— To prywatna pracownia — powiedział Niggle. — Jestem zajęty. Wynoś się.

— Jestem Inspektor Budowlany — odpowiedział mężczyzna, trzymając legitymację w wyciągniętej ręce tak, by Niggle mógł ją przeczytać z drabiny.

— O! — powiedział Niggle.

— Dom waszego sąsiada jest w kiepskim stanie — stwierdził Inspektor.

— Wiem — odparł Niggle. — Zostawiłem informację dla murarzy już dawno temu, ale nie przyszli. Potem byłem chory.

— Rozumiem, ale teraz już jesteście zdrowi.

— Ale nie jestem murarzem. Parish powinien złożyć skargę w Radzie Miejskiej i otrzymać pomoc konieczną w nagłych wypadkach.

— Wszyscy zajęci są większymi zniszczeniami niż tutaj. W dolinie była powódź i wiele rodzin pozostało bez dachu nad głową. Powinniście pomóc sąsiadowi w wykonaniu prowizorycznych napraw i nie dopuścić, by likwidacja zniszczeń była zbyt kosztowna. Takie jest prawo. Macie tu mnóstwo materiału: drewno, płótno, wodoodporne farby. — Gdzie? — zapytał oburzony Niggle.

— Tu! — odparł Inspektor, wskazując na obraz.

— Mój obraz! — krzyknął Niggle.

— Tak właśnie przypuszczałem — powiedział Inspektor. — Domy są ważniejsze. Tak mówi prawo.

— Ale nie mogę… — Niggle nie zdążył powiedzieć nic więcej, bowiem w tym momencie wszedł drugi mężczyzna. Był bardzo podobny do Inspektora, wyglądał niemal jak jego bliźniak, wysoki, ubrany na czarno.

— Proszę za mną — powiedział. — Jestem Szofer. Niggle potykając się, zszedł z drabiny. Gorączka zdawała się wracać, było mu zimno, miał zawroty głowy.

— Szofer? Szofer? — wyjąkał. — Jaki Szofer?

— Wasz i waszego pojazdu — odparł mężczyzna. — Pojazd został zamówiony dawno temu. W końcu przybył. Czeka. Zaczynacie dziś swoją podróż.

— A więc tak! — powiedział Inspektor. — Musicie jechać, ale źle zaczynać podróż, zostawiając nie dokończoną pracę. W końcu będziemy mogli zrobić teraz jakiś użytek z tego płótna.

— Mój Boże — powiedział biedny Niggle i zaczął płakać. — Jeszcze go nie skończyłem.

— Nie skończyłem! — powiedział Szofer. — No więc z nim skończono, przynajmniej o tyle, o ile was to dotyczy. Wychodźcie!

Niggle wyszedł całkiem spokojnie. Szofer nie zostawił mu czasu na pakowanie twierdząc, że powinien zrobić to wcześniej i że mogą spóźnić się na pociąg, więc Niggle zdążył tylko złapać w holu małą torbę. Znalazł w niej pudełko z farbami i szkicownik z rysunkami. Nie było w niej ani jedzenia, ani ubrania. Zdążyli jednak na pociąg. Niggle był zmęczony i bardzo śpiący; kiedy wepchnięto go do przedziału, ledwie się orientował, co się wokół niego dzieje. Nie troszczył się o nic, zapomniał, gdzie ma jechać i po co. Pociąg ruszył niemal natychmiast w głąb ciemnego tunelu.

Niggle ocknął się na wielkiej, mrocznej stacji. Wzdłuż peronu szedł zawiadowca. Nie krzyczał nazwy stacji, lecz imię. Wołał:

— Niggle!

Niggle wysiadł w pośpiechu i zorientował się, że w przedziale została jego mała torba. Odwrócił się, ale pociąg zdążył odjechać.

— A, tu jesteście — powiedział Zawiadowca. — Tędy. Co? Nie macie bagażu? Powinniście pójść do Przytułku.

Niggle poczuł się bardzo źle i zemdlał na peronie. Wezwano karetkę i odwieziono go do szpitala przy Przytułku.