Выбрать главу

– I dlatego nie powiedział pan o tym policji? – Popielski aż się wzdrygnął, słysząc te szpetne słowa. – Bo się pan wstydzi? Dlatego pan wynajął prywatnego detektywa, którego milczenie może pan kupić? Dobrze rozumuję?

– Nie. – Bajdyk wstał zza biurka. – To nie dlatego. Policja poszłaby za moją wskazówką, złapała tego człowieka i wsadziła go do Brygidek. Tak by było. A ty przyprowadzisz go do mnie. Ciemną nocą przywieziesz do mojego ogrodu. Ja z nim porozmawiam, a potem ci go oddam z powrotem. Żywego, ale trochę zmęczonego. Nie bój się, nie zabiję go. Tylko z nim porozmawiam. Zapytam, co takiego złego zrobiła mu moja stara, że ją ukatrupił. To dlatego nic nie powiedziałem policji. Co ty na to?

Popielski zbliżył się do biurka. Wśród kartek zapisanych matematycznymi obliczeniami leżał zwitek pięciuset złotych. Detektyw sięgnął po niego.

– Od kiedy to jest pan, inżynierze, na ty z generałem Wojska Polskiego?

3

POPIELSKI WYSZEDŁ Z WILLI BAJDYKA i przez moment rozglądał się po ulicy. Dawno nie był w tych okolicach i minęła chwila, zanim w końcu przypomniał sobie pewne przejście pomiędzy parkanami domostw. Po kilku minutach szybkiego marszu na skróty dotarł do żeńskiej szkoły na rogu Jabłonowskich i Wołoskiej, skąd już miał dwa kroki do przystanku tramwajowego. Od razu ujrzał tramwaj linii 11 nadjeżdżający od strony parku Stryjskiego i nieopatrznie zapomniawszy o wciąż bolącym nosie, lekko przyspieszył kroku. Wpadł do wagonu, ciężko dysząc Nie przejmował się jednak bólem nosa ani potem, który przy – kleił opatrunek do jego pleców. Nie zwracał uwagi na okrzyki dzieci w mundurkach pobliskiego zakładu wychowawczego, które tłumnie wypełniały wagon i jechały wraz z dwoma nauczycielami pewnie na dworzec, a stamtąd na niedzielną majówkę. Myślał tylko o matematyku mieszkającym na ulicy Zadwórzańskiej. Ulica ta należała do najdłuższych w mieście i liczyła – tak na wyczucie Popielskiego – ponad sto numerów domów z jednej i drugiej strony. Przypuszczenie, iż mógłby mieszkać blisko miejsca znalezienia zwłok rudowłosej, było mało prawdopodobne z uwagi na inteligencję, jaką okazał morderca, komentując swe zbrodnie hebrajskimi zapisami. Ponadto mogła pojawić się nieusuwalna przeszkoda natury proceduralnej. Człowiek określony przez zamordowaną mianem „bidołachy” mógł być u kogoś lokatorem, a ów wynajmujący mu pokój w obawie przed sankcjami podatkowymi mógł go wcale nie zameldować. Ponadto wiadomo, że księgi meldunkowe operują pojęciem zawodu, nie zaś wykształcenia, a kochanek Luby Bajdykowej wcale nie musiał pracować jako matematyk Mógł być przecież domokrążcą, który dla hecy odświeża sobie równania trygonometryczne. Można by go ostatecznie poszukać poprzez któregoś ze szpicli Zaremby, ale to wiązałoby się z koniecznością wyjawienia przyjacielowi nowego tropu w śledztwie. Tego zaś Popielski musiał uniknąć, ponieważ przekazanie tej informacji równałoby się przejęciu przez policję śledztwa i pozbawieniu siebie samego „generalskiego” honorarium. Poproszenie zaś Zaremby o dyskrecję było zbyt niebezpieczne dla przyjaciela i mogło oznaczać koniec jego policyjnej kariery, gdyby któryś z jego szpicli był nielojalny i doniósł Kocowskiemu. Przeczuwał ponadto, że Bajdyk płacąc tak ogromną sumę za znalezienie kochanka matki i za późniejsze milczenie detektywa, ma wobec tego pierwszego jakieś niecne zamiary – może chce się na nim zemścić, może zabić i zakopać w ogrodzie? Wówczas misja Popielskiego stałaby się niebezpieczna dla niego samego i oznaczałaby po prostu współudział w morderstwie. Wszystko to wyglądało nie najlepiej. Gorączkowo potrzebował współpracowników!

Westchnął ciężko i postanowił rozwiązać tę patową sytuację nazajutrz. Dzisiaj chciał się cieszyć godziwym zarobkiem. Wysiadł przy elektrowni i udał się w stronę mieszkania. Po drodze popatrzył z nostalgią w okna swojego dawnego gabinetu w gmachu Komendy Wojewódzkiej na rogu Leona Sapiehy i zbiegł szybko wzdłuż parku okalającego cytadelę w stronę poczty. W kwiaciarni „Flora” kupił bukiet czerwonych róż dla Leokadii, w pobliskiej cukierni na Sykstuskiej – czekoladę z orzechami dla Rity i paczkę dropsów dla służącej Hanny.

Pięć minut później obdarował swoje panie prezentami. Dystyngowana Leokadia przyjęła kwiaty i kopertę z pieniędzmi z łagodnym uśmiechem i olimpijskim spokojem, Rita zaś na widok czekolady skakała i wydawała okrzyki jak mały dzikus. Popielski wymienił marynarkę na wiśniową bonżurkę, usiadł wygodnie w zaciemnionym salonie w fotelu pod stojącym zegarem, zapalił papierosa i patrzył, jak kuzynka rozkłada równomiernie kwiaty w kryształowym wazonie, dosłownie przed chwilą skreślonym przez nią z listy przedmiotów do zastawienia. Podbiegła do niego córka i nadstawiła mu do pocałowania umazaną czekoladą buzię. „Suum cuiąue – pomyślał – daję każdemu swoje, czyli to, co mu się słusznie należy: Leokadii – szacunek i przywiązanie, Ricie – miłość ojcowską”.

Był senny, syty i zadowolony. Przymknął oczy. Z balkonu, spod grubej kotary dochodził lekki powiew. Słyszał szelest kart, którymi Leokadia układała pasjansa, i szmer kredki po brystolowej kartce, na której Rita wyrysowywała domy, pałace, góry i rzeki. Wszyscy siedzieli w jednym pokoju. Wszystkim było dobrze. Wszyscy mieli to, czego pragnęli.

Z drzemki wyrwał go telefon. Spojrzał pytająco na służącą Hannę, która stała w drzwiach do salonu ze słuchawką w dłoni.

– Ja si katulam du Herszosa pu cielęciny na sznycli – powiedziała, odłożyła słuchawkę na stolik telefoniczny i wyszła z mieszkania.

Popielski doskoczył do aparatu, zirytowany nieco na służącą, która nie dość, że nigdy nie informuje, kto dzwoni, to jeszcze naraża go na śmieszność, zdradzając przed obcymi codzienne sprawy domowe.

– A tu cię mam, Edziu – usłyszał rozweselony głos Zaremby. – A ładnie to tak w niedzielę chodzić do żydowskiego rzeźnika? A nie znasz to, bracie, powiedzenia „swój do swego”?

– A dajże spokój, Wilek. – Popielski uśmiechnął się. – „Swój do swego” to będzie dzisiaj wieczorem. Chcę ci oddać stówę, którą mi pożyczyłeś. Może tak dzisiaj w „Luwrze”? Dawno tam nie byłem.

– Aaa widzisz – głos Zaremby spoważniał. – Ja właśnie w tej sprawie… To znaczy nie w sprawie stówy, ale w sprawie spotkania. Dzwonię do ciebie z polecenia Kocowskiego. Mam przekład nowego zapisu hebrajskiego. Jest jakiś dziwny i mowa jest w nim wprost o zabijaniu…

– O dziewiątej w „Luwrze”?

– Się wie!

Popielski wrócił do pokoju i zasiadł znów w fotelu. Wyczuł, że w czasie jego nieobecności zmienił się nastrój w salonie. Wprawdzie Leokadia dalej układała pasjansa, ale czyniła to jakby głośniej, a Rita zapamiętale kolorowała brystol. „Czyżby się pokłóciły?” – pomyślał nieco podminowany.

– Ależ popędziłeś do tego aparatu! – odezwała się po niemiecku Leokadia. – A tu rozczarowanie, smutne rozczarowanie, nieprawdaż, Edwardzie?

– Nie rozumiem, o co ci chodzi.

– No bo to przecież nie była ona. – Kuzynka nie podniosła nawet wzroku znad kart. – To pan Zaremba, a nie twoja słodka Żydóweczka…

Rita już raz kiedyś słyszała z ust ciotki to ostatnie niemieckie określenie, a zatem wiedziała, o kim mowa. Zacisnęła usta i patrzyła na ojca nieruchomym spojrzeniem. Obie kobiety jego życia nie znosiły tej, która nawet nie zdążyła się w nim pojawić. Już być może chciała się tam rozejrzeć, kto wie – marzył – czy nie szukała tam miejsca dla siebie! A wtedy on rzucił się na nią jak na tanią dziwkę! Z natarczywością pchał łapy pod jej sukienkę! Dotknąwszy kawałka nagiego ciała nad pończochą, drżał rozpalony pożądaniem! Chciał odpłacić jej za to, że widziała poniżenie go przez Bekierskiego. Brać ją gwałtem, rwać za włosy, gdyby klęczała u jego stóp! Tak o tym roił. A potem przyszedł palący policzek i palący wstyd. On dostał, co mu się należało – sprawiedliwą lekcję pogardy – ale ona nie dostała nawet słowa przeprosin. „Suum cuique” – myślał teraz stary, poobijany satyr.