– Idziemy! – powiedział, zapinając guziki. – Włóż lepiej spodnie i nogawki wciśnij w skarpety. Zrób sobie pumpy. To nic miłego, jak karakony i pająki w celi łaskoczą odnóżami gołą skórę.
– Identyczne kwadraty magiczne Lii Kochówny i Luby Bajdykowej ma jeszcze ktoś inny, nie tylko ja. – Bójko westchnął, wciągając krew kapiącą mu z nosa – Ktoś, kto jest również matematykiem. To dopiero zboczeniec! Studiowałem z nim razem w Kazaniu…
– Nie przypominam sobie pana – mruknął Józef hrabia Bekierski. – Ale może pan chodził tylko na niektóre wykłady?
– Chodziłem na wszystkie – Bójko założył nogę na nogę – i pamiętam pana bardzo dobrze. Na przykład jako jeden z nielicznych nie używał pan chyba nigdy papieru do przeprowadzania obliczeń.
W salonie pałacu w Stratynie panował półmrok, który rozmazywał kontury przedmiotów. Pełne ozdób i zawijasów ramy luster wiszących pomiędzy oknami zlewały się w jednolite elipsy, skórzane fotele tworzyły lite bryły, a twarze portretowanych przodków na ogromnych obrazach były jedynie bladymi plamami.
Bekierski upił trochę wina z kieliszka, po czym wstał i oparł się o ramiona dwóch siedzących obok niego brodatych mężczyzn w mundurach carskiej armii.
– Twierdzisz, że kłamię, obdartusie? – zasyczał.
– Pamiętam również – Bójko wobec braku jakiegokolwiek poczęstunku nie miał czym zająć dłoni – że był pan okrutnikiem, znienawidzonym przez wszystkie kazańskie kurwy. Ciekaw jestem, czy o tym epizodzie z pańskiego życia wiedzą panowie z pańskiej partii, ze Stronnictwa Narodowego.
– Ciebie za to lubiły. – Bekierski uśmiechnął się. – Pamiętasz szkolenie wojskowe pod koniec studiów, kiedy nas uczono walki wręcz i innych sztuczek? Ktoś mi mówił później, że ukradłeś bat ze stajni, a potem jakiejś burdelmamie kazałeś się okładać nim po grzbiecie. Co, sobaczyłeś wtedy, oj, sobaczyłeś! Lubisz to, go – łąbeczku! Sasza! – zwrócił się do jednego ze swych towarzyszy. – Daj tu szampańskiego dla mojego kolegi ze studiów! Wypijmy, a potem muszę się z tobą pożegnać, słowiczku! Mam moc roboty.
– Proszę o kwadrans. – Bójko lekko drgnął, gdy wystrzelił korek z szampana. – Zwłaszcza że chciałem szanownemu koledze zaproponować coś, co sprawi, że kolega poczuje się jak bóg…
– Ja się często czuję jak bóg, zwłaszcza wtedy, gdy odbieram od moich poddanych hołd w naturze. – Bekierski nadstawił kieliszek pod strumień musującego płynu. – Jestem jak senior, któremu przysługuje ius primae noctis. Tyle boskości mi wystarczy… A teraz streszczaj się ze swoją propozycją, mój milutki, masz czas tylko do końca tej butelki szampańskiego.
– Pamięta kolega profesora Asłanowa? – Bójko odstawił kieliszek – Tego trochę Tadżyka albo Uzbeka, pamiętasz?
– Pamiętam. Wykładał topologię i elementarną teorię liczb. Uchodził za wariata…
– Zajmował się również nieskończonościami Cantora… Tak, niektórzy uważali go za szaleńca, ponieważ nie ukrywał, że jest imiesławcem. Korespondował również z Iwanem Paninem…
– Z kim?
– Z Iwanem Paninem. – Bójko odpalił papierosa od długiej zapałki podanej mu usłużnie przez jednego z Rosjan. – Tym, który znalazł w hebrajskim tekście Biblii liczne uderzające zbieżności liczbowe…
– A tak, już wiem. – Bekierski spod przymrużonych powiek wpatrywał się natarczywie w rozmówcę. – Prowadził obliczenia gematryczne i znalazł rzekomy wzór, wedle którego powstała Biblia…
– Podczas mojej pierwszej wizyty, którą złożyłem profesorowi Asłanowowi – Bójko wstał i zaczął krążyć po salonie, czujnie obserwowany przez pretorianów hrabiego – wie kolega, mówię o tej wizycie zapoznawczej, którą nowy student musi złożyć każdemu profesorowi wydziału…
– Śmiertelnie nudne były te wizyty…
– Moja wizyta u Asłanowa nie była taka nudna. Kiedy się dowiedział, że jestem głęboko wierzący, wprowadził mnie w świat liczb i hebrajskich liter… Następnego dnia zapisałem się na wykłady ze starohebrajskiego u orientalisty doktora Basawoja. Przez dwa lata studiowałem hebrajszczyznę, a z Asłanowem zgłębiałem gematrię na privatissimach… Czytaliśmy Biblię i liczyliśmy słupki. Nie wierzyłem w tajne kody, ale nie mogłem się oderwać od tych obliczeń i nadziwić zbieżnościom… Były tak zaskakujące, że zaczęliśmy nawet szukać uogólnień i tworzyć wzory… Potem profesor Asłanow rzeczywiście trafił do psychuszki, a ja…
– Nie interesują mnie dzieje twojego życia – przerwał mu impertynencko Bekierski. – Jaką masz dla mnie propozycję? Odpowiadaj jednym zdaniem, jednym pojedynczym zdaniem, bo się śpieszę!
– Potrzebuję pańskich pieniędzy.
– Po co?
– By stworzyć maszynę liczącą.
– Co ona ma liczyć?
– Litery hebrajskie w Biblii.
– Jaki będzie skutek tych obliczeń?
– Skutkiem są kwadraty magiczne, które…
Bekierski rzucił się na gościa i uderzył go kantem dłoni w szyję. Bójko zsunął się z fotela i zaczął charczeć. Nie mógł zaczerpnąć tchu. Przy wargach kiwała mu się nitka śliny.
– Jednym pojedynczym zdaniem, ty sabako [67]! – wrzasnął Bekierski. – Bez zdań podrzędnych! Bez żadnych „które”!
Rozsiadł się na kanapie i rozrzucił szeroko nogi w butach do konnej jazdy. Jego przyboczni stali obok ze znudzonymi minami. Bójko kaszlał i ze świstem wciągał powietrze.
– Po co ci te kwadraty magiczne? Mów szybko, bo mi się śpieszy!
– W nich jest kod do liczb Charona! – wystękał Bójko.
– Do czego? – zapytał Popielski.
– Ja tak je nazwałem. – Bójko ściszył głos tak mocno, że Popielski ledwo go rozumiał. – Nazywanie nowych rzeczy to przywilej odkrywcy. Pamięta pan z mitologii, w jaki sposób Charon został oszukany przez Orfeusza?
– Owszem. Orfeusz tak pięknie grał na lirze, że przewoźnik dusz osłupiał i przepuścił go do Hadesu, mimo że przybysz był żywym człowiekiem i nawet nie uiścił obola za przejazd… Ale co ma do rzeczy liczba? Jaka znowu liczba? – Detektyw usiadł, wyraźnie zaciekawiony. – Przecież Charon został oszukany muzyką, nie liczbą.
– A co pitagorejczycy twierdzili na temat muzyki, mój panie?
– Ma pan rację. – Popielski przez chwilę zapomniał, że rozmawia z podejrzanym, i dał się ponieść akademickiej dyspucie. – W istocie liczbą można opisać muzyczne interwały. Tonacja zależy od liczby. Tonacja, a zatem muzyka, według Pitagorasa jest po prostu liczbą.
– Tak, drogi panie. – Bójko odsapnął. – Jest ona liczbą. Umiejętnie, sztucznie i precyzyjnie zestawione przez Orfeusza liczby chwilowo pozbawiły Charona władzy nad duszami. Stały się przepustką, która umożliwiła śmiertelnemu muzykowi i poecie wtargnięcie do świata znanego tylko bogom. Liczby zniweczyły na chwilę moc bogów, obłaskawiły śmierć. A w moim ujęciu liczby stały się przepustką do wiedzy danej tylko Bogn, czyli do znajomości daty ludzkiej śmierci. Ściśle mówiąc, uczynił to ciąg liczbowy, odkryty przeze mnie i nazwany ciągiem Charona.
– A skąd pan wziął ten ciąg? – Popielski wciąż używał formy „pan”.
– Stąd. – Matematyk uderzył dłonią o otwartą Biblię. – Poprzez żmudne studia biblijne.