Выбрать главу

– Bo śmierdzisz nieznośnie! Jak kloaka!

Uczeń schował zeszyty i spoglądał długo na nauczyciela. Ten nie mógł dobrze zinterpretować przeciągłego spojrzenia. Mogło oznaczać pokorę lub gniew.

– Ja też mam dość pana. – Oznaczało to drugie. – I widoku pańskiej łysej pały!

Ta dłuższa wypowiedź Szandrowskiego omal nie powaliła Popielskiego smrodem.

– Won!!! – ryknął.

Uczeń splunął na dywan i wybiegł szybko z mieszkania. Popielski nie gonił go. Po pierwsze, efekt jego pościgu za sportsmenem byłby marny, a po drugie – dogonienie wiązałoby się z osobistym kontaktem. A tego za wszelką cenę chciał uniknąć. Był szczęśliwy, że już nie musi obcować z Bolkiem Szandrowskim, że stoi w otwartym oknie gabinetu i wdycha aromaty przegrzanego podwórka.

Do gabinetu wbiegła Rita.

– Papo, czemu ten pan tak szybko od papy wyszedł?

– Bo był nieprzygotowany do lekcyj, moja mała, i nakrzyczałem na niego. Widzisz? Musisz być zawsze dobrze przygotowaną, bo inaczej pan profesor nakrzyczy na ciebie w szkole.

Popielski chwycił dziecko i przytulił je mocno. Wdychał z czułością zapach taniego szamponu bijący z mytych często włosów córki, delektował się jej czystym oddechem.

– Pójdziemy teraz na juraszki do Zalewskiego, kochanie?

– Nie zdążysz, Edwardzie. – Leokadia stanęła w drzwiach i kiwnęła głową uczennicy, z którą właśnie skończyła lekcje francuskiego. – Poza tym juraszki to już dla nas zbyt drogi gips.

Ojciec i córka spojrzeli na Leokadię. Taksowali jej szczupłą i zgrabną sylwetkę, pociągłą twarz, nienaganny makijaż i włosy równo przycięte nad karkiem. I każde z nich zwróciło uwagę na coś innego: ojciec na pończochy kuzynki przyniesione dzisiaj przez Hannę od „artystycznej repasacji” i na pomalowane na karminowo paznokcie; dziecko na zacięte usta ciotki, które przed chwilą zakazały jej wyjścia z tatusiem na ulubione pierniki.

– A dlaczegóż to nie zdążymy, Lodziu? – zapytał Edward, targany złymi przeczuciami.

– Bo za czterdzieści minut – Leokadia spojrzała na zegarek, a potem do notesu, z którym się nie rozstawała – przychodzi ostatni uczeń, Artur Batler. Masz z nim tłumaczyć Ksenofonta.

Popielski zacisnął szczęki tak mocno, że ich mięśnie zadrgały pod skórą. Wyjął z kieszeni złotówkę, starannie ją obejrzał i schował z powrotem. Potem podał rękę córce i wyszedł z nią do przedpokoju, mijając bez słowa Leokadię i nie patrząc jej w oczy. Mała, uczepiona ojcowskiej dłoni, podskakiwała wesoło.

– Ubierz się, kochanie! – powiedział ojciec. – Idziemy na juraszki!

Leokadia spoglądała na Edwarda bez wyrazu. Notes był jakby przyklejony do jej bezwładnie opuszczonej dłoni. Widniały w nim równo zapisane terminy korepetycyj i tabelki z podsumowaniem codziennych wydatków.

– Wyrzuciłeś dziś jednego ucznia – powiedziała Leokadia po niemiecku, aby Rita nie rozumiała. – I nie przyjmiesz drugiego. Straciliśmy całe pięć złotych.

– Oddam ci dubeltowo – odpowiedział w tymże języku, przecierając buty z kurzu miękką szmatką i unikając wzroku kuzynki.

Znała bardzo dobrze te obietnice bez pokrycia. Namnożyło się ich sporo w ostatnich dwóch latach. Wiele sobie obiecywała po Edwardzie, ale od dekady nic się nie zmieniało. Chyba że na gorsze. Cały świat ulegał złym przemianom. Oszczędności topniały, ludzie, zgnębieni kryzysem rzucali się z okien hotelu „George’a”, jak ostatnio pewien właściciel ziemski z Wołynia, a mała Rita coraz bardziej jej nie lubiła. Tylko piwnozielone oczy Edwarda niezmiennie emanowały tępym uporem.

– Co mam powiedzieć Arturowi Baderowi, kiedy przyjdzie? – zapytała cicho.

– Moja droga, mów, proszę, wszystkim moim uczniom tylko jedno – powiedział powoli, patrząc zdecydowanie w jej wielkie oczy – żeby używali mydła i proszku do zębów.

5

NACZELNIKOWI URZĘDU ŚLEDCZEGO Hieronimowi Kocowskiemu zaufany szpicel już dawno doniósł, iż podwładni nazywają go Darem Stolicy. Przyjął to przezwisko nader spokojnie, bo zdawał sobie sprawę, że we Lwowie człowiek z zewnątrz, i to w dodatku z Warszawy, nie może liczyć na przyjęcie z fanfarami. Lwowiacy wykazywali bowiem jakieś galicyjskie i metropolitalne samouwielbienie, które na szczęście nie było zapiekłe i nienawistne, lecz raczej wyrozumiałe i łagodne. Wyrażało się ono nie w niechęci czy w agresji, lecz raczej w traktowaniu z góry każdego „nie – lwowskiego pacana”, któremu wciąż trzeba tłumaczyć: „A u nas, we Lwowi”…

O ile jednak Kocowski mógł przymknąć oko na lwowski patriotyzm, o tyle nie mógł się zgodzić, aby podważał on jego zawodową pozycję. A tak właśnie się stało, gdy po raz pierwszy zjawił się w nowym miejscu pracy. Po przekroczeniu progu dawnej siedziby austriackiej żandarmerii spotkał swego pierwszego donosiciela. Podszedł do niego wówczas pewien pracownik, pokłonił się uniżenie i wyszeptał mu na ucho, że przyszli podwładni widzieliby na tym stanowisku nie jego, lecz kogoś spośród nich samych. Wtedy naczelnik usłyszał po raz pierwszy nazwisko i natychmiast je znienawidził.

Człowieka o tym nazwisku nie było już pośród ludzi, którzy teraz gabinet zwierzchnika napełniali wonnym dymem dobrego tytoniu. Zgromadzeni wysłuchali właśnie donośnego głosu aspiranta Wilhelma Zaremby i jego relacji z miejsca zbrodni i wpatrywali się w szarą kopertę leżącą demonstracyjnie na środku biurka naczelnika. Widniał na niej napis „Wielmożny Pan Naczelnik Hieronim Kocowski”.

– Dobrze, dziękujemy już panu aspirantowi Zarembie. – Adresat listu podrapał się po dłoni. – Zanim przejdziemy do sensacyjnej zawartości tej koperty – podjął nowy wątek a wspomniany przedmiot przesunął po blacie i spojrzał znacząco na doktora Iwana Pidhirnego – poprosimy, aby pan doktór podzielić się z nami raczył swoimi ważkimi spostrzeżeniami.

– Tak, moi panowie – odparł Pidhimy, na którym dworska uprzejmość naczelnika nie zrobiła większego wrażenia – zacznijmy od identyfikacji. Zamordowana to Luba Bajdykowa, lat sześćdziesiąt, wyznania rzymskokatolickiego, zamieszkała na Lewandówce przy Szewczenki. Znałem ją osobiście, ponieważ była moją pacjentką w czasach, gdy praktykowałem jako lekarz chorób płciowych. Otóż Luba Bajdykowa, moi panowie, trudniła się wróżbiarstwem i pamiętam, że jako sprawcę zakażenia wskazała jednego z klientów, którym wróżyła. Dobrze to pamiętam, bo nie codziennie ma się pacjentkę worożychę [12]. Tak, moi panowie, pani Bajdykowa stawiała karty, wróżyła z kuli, a co najciekawsze, obliczała również horoskopy…

Medyk przerwał, by zapalić papierosa, i zapatrzył się w dyplom naczelnika informujący o zajęciu przez tegoż pierwszego miejsca w konkursie strzeleckim dla wyższych oficerów policji, zorganizowanym w Sarnach równo rok wcześniej.

– Dlaczego pan mówi, że jej działalność astrologiczna „to najciekawsze”? – zapytał aspirant Walerian Grabski, policjant o wyglądzie i umysłowości poczciwego i nader dokładnego urzędnika. – Worożycha to worożycha, nieważne, czy wróży z gwiazd, czy z fusów… Dlaczegóż ta astrologia miałaby być czymś wyjątkowym?

– Trochę się pan myli, panie aspirancie – wtrącił się młody przodownik Herman Kacnelson, którego cięty język i wyszukana elegancja przypominały Kocowskiemu znienawidzonego przez siebie człowieka. – Wstępna praca astrologa polega na dokonywaniu skomplikowanych obliczeń. Do jej uprawiania nie wystarczy szklana kula, czarny kot na parapecie i kilka wódek dla elokwencji.

– Ma pan rację. – Pidhirny kiwnął głową. – Luba Bajdykowa sporządzała skomplikowane horoskopy…

– A może w tej kopercie jest horoskop? – Kacnelson nie wytrzymał i spojrzał na biurko.