Myśleli, że w zębie”.
– Może być, nie zatkałam nosa i uszu.
– To był rym anonimowy. Staropolskie anonimowe zabawy rymami dają mi dużą radość. Posłuchaj:
„Czując w swym sercu wieszcze dreszcze,
Cudne twe dłonie jeszcze pieszczę.
Lśnił pięknie od tualet balet,
Najwięcej miał tam zalet walet”.
– Zgrabne! – przyznała. – Tylko nie brzmi zbytnio po staropolsku…
Teraz on zaklaskał:
– Brawo! Nadużyłem terminu „staropolski”, to są rymy dziewiętnastowieczne.
– Mówili mi, że kochasz nie staropolskie, lecz staroangielskie, zwłaszcza Szekspira.
– To prawda. Od dzisiaj głównie „Romea i Julię”, bez finałowego aktu. Pojmujesz, nadobna Klaro?
– Nie pojmuję! – fuknęła.
– Nie pojmując, skazujesz mnie na „Stracone zachody miłości”…
– Dość tych głupstw!
– Chyba żebym, miast rezygnować, zdecydował się na „Poskromienie złośnicy”…
– Przestań!
Lecz wcale nie chciała, by przestał, bo wówczas w środku dnia zgasłoby słońce i wchłonęłaby ją ciemność.
Europejski komunizm trzymał się dłużej niż faszyzm czy hitleryzm, jednak również okazał się „marnością nad marnościami”, jak prorokowała Biblia. Komuniści przez samą istotę i złą sławę swego systemu stali się kłopotliwi dla siebie samych, co ładnie ujmuje pewna poetycka strofa W. H. Audena:
„W przewidywaniu swym w zasadzie mieli rację,
Na wszelkie sytuacje tak przygotowani;
Niestety, sami byli swoją sytuacją”. *
System komunistyczny musiał tedy runąć prędzej czy później. Runął prędzej – A.D. 1989/1990. Wskutek przyczyn ekonomicznych, politycznych i psychologicznych. Politycznie musiał runąć, bo imperium sowieckie bankrutująco przegrało tzw. „wyścig zbrojeń” z Ameryką. Ekonomicznie musiał runąć nie tyle dlatego, że był gospodarczo niewydolny, ile dlatego, że nie dał rady się zreperować mimo szczerych chęci, które w Polsce okazali u schyłku PRL-u gensek Jaruzelski, premier Rakowski i minister Wilczek. Tzw. „reforma Rakowskiego i Wilczka” była nawet odważniejsza niż późniejsze reformy wodzów III RP w latach 90-ych XX wieku, jednak przyczyny psychologiczne skazywały na klęskę każdą reformę peerelowską. Wszystko tłumaczy żart o generale Jaruzelskim, który poprosił Pana Boga, by ten mu zjednał glorię męża opatrznościowego i reformatora, czyli miłość lub chociaż sympatię rodaków. Pan Bóg się zgodził: „- Dobrze, Wojtula, ty nigdy specjalnie nie szkodziłeś Kościołowi, więc pójdę ci na rękę – daję ci umiejętność chodzenia po wodzie. Kiedy twoi rodacy to zobaczą – zrozumieją, że jesteś wyniesiony”. Jaruzelski ucieszył się i ruszył ku Wiśle, aby sprawdzić otrzymaną zdolność. Gdy kroczył taflą rzeki koło mostu Poniatowskiego, zauważyli go siedzący przy brzegu wędkarze. Któryś splunął i rzekł bez krztyny szacunku: „- Zobaczcie, ten Jaruzel to nawet pływać, kurwa, nie potrafi!”. Żaden cud nie mógł już czerwonego systemu uratować.
I wówczas komuniści postanowili zagrać va banque: „uciec do przodu”. W zyskowny kapitalizm. Tę hazardową rozgrywkę przeprowadziła perfekcyjnie bezpieka generała Kiszczaka, mająca -dzięki „stanowi wojennemu” i radykalnej zmianie sztabu „Solidarności”- solidarnościową agenturę skupioną wokół Lecha Wałęsy (Kiszczak mówił jasno: „Głównym celem wprowadzenia «stanu wojennego» jest zmiana kierownictwa «Solidarności»”). Trik tzw. „transformacji ustrojowej”, która się dokonała przy Okrągłym Stole w 1989 roku, polegał m.in. na genialnym qui pro quo: solidarnościowi buntownicy okazali się socjalizującymi „wstecznikami” (bo związek zawodowy z natury rzeczy bal się antyproletariackiego „krwiożerczego kapitalizmu”), a „komuchy” okazały się prokapitalistycznymi reformatorami, czyli grabarzami systemu komunistycznego (gdyż pod stołem wynegocjowały z Wałęsowcami, Geremkowcami, Michnikowcami i Kuroniowcami łatwość grabienia infrastruktury przez nomenklaturę). Po latach tak opisze to qui pro quo Andrzej Gwiazda, solidarnościowy rywal Wałęsy, usunięty mackami bezpieki spod nóg „Lecha” jako kłoda zawadzająca nobliście przy budowaniu II „Solidarności”, tej zmierzającej do ugody, a nie do konfliktu:
„W Magdalence «nasi» doradcy zasugerowali, by władza zgodziła się na działalność «Solidarności» na poziomie zakładów pracy. Gen. Kiszczak przebił asem: «Albo Solidarność powstanie od razu z krajową czapą, albo wcale». Przebił asem i zgarnął całą pulę – to Kiszczak decydował jaką postać przyjmie «krajowa czapa». W kuluarach Okrągłego Stołu Rysiek Bugaj nieśmiało podjął temat pewnej liberalizacji podejścia do prywatnej własności «środków produkcji», czyli tolerowania prywatnych warsztatów i sklepów. Na to prominentny działacz PZPR w randze ministra, Wilczek, odpowiedział: «O czym wy tu mówicie? Wszystko sprzedamy, natychmiast wszystko sprzedamy». Naszych specjalistów z «Partii Umiarkowanego Poprawiania Komuny w Granicach Prawa» kompletnie zamurowało. System, który chcieli nakłaniać do drobnych ustępstw na rzecz wmontowywania elementów kapitalizmu, dla nich całkowicie nieoczekiwanie ogłosił zamiar radykalnego przejścia na «dziki kapitalizm» (…). Gdy nagle dotychczasowi komuniści ogłosili upadek komunizmu i niepodległość Polski, radykalni antykomuniści i niepodległościowcy zostali zaskoczeni tak samo jak umiarkowani reformatorzy. Jedni i drudzy nie znaleźli odpowiedzi, gdy przeciwnik nie tylko spełnił ich najśmielsze żądania, lecz nawet te żądania przebił (…) Role zostały odwrócone! Opozycyjna strona Okrągłego Stołu stanęła bezradna wobec antykomunizmu komunistów, oddając im całe pole decyzyjne”.
Cytowałem już (strona 193) dwie pierwsze zwrotki dytyrambu Andrzeja Mandaliana „Towarzyszom z bezpieczeństwa” (1953). Mówiły o zmęczeniu ubeckiego majora przesłuchiwaniem „leśnych bandytów” i „zaplutych karłów”- akowców. Bicie bowiem to duży fizyczny wysiłek. Zwłaszcza bicie patriotów. Więc zmęczony pracą major zasnął. I ktoś mu się przyśnił, jak Święty Mikołaj dziecku:
Ten sam meldunek major mógł złożyć u schyłku roku 1989. Drugi raz zwyciężyli i zbudowali nową Polskę. Tamta nowa była czerwona (komunistyczna), zaś ta nowa była biała (antykomunistyczna). Lecz bez względu na barwy – budowniczowie byli pracownikami tej samej firmy konstruktorskiej. I tylko to się liczyło, tak z historycznego, jak i z finansowego punktu widzenia, jeśli pominąć punkt widzenia kabaretu.
Nie powinno się kopać leżących. Zwłaszcza gdy leżą w grobie. Tymczasem „kremlowskie media” i „kremlowskie partie” (Jedna Rosja i Sprawiedliwa Rosja) każdego wrześniowego dnia 2007 bezlitośnie kopały półmartwą opozycję antyputinowską, trwała już bowiem kampania wyborcza przed grudniową elekcją do parlamentu. To samo działo się w niedzielę ostatniego dnia miesiąca (30 września 2007), na wielkim mityngu putinowskiej partii. Jedna Rosja chóralnie wyklinała trupa zwanego opozycją. Ale ta przygrywka nudziła wszystkich uczestników partyjnego zjazdu, delegatów ze wszystkich rubieży Federacji Rosyjskiej, wszyscy bowiem czekali aż wystąpi „gość honorowy”, sam boski Władimir Władimirowicz Putin, który zaszczycił zjazd. Gdy wreszcie Putin stanął przy mównicy, zrobiło się cicho ciszą bezszmerową, zupełnie inną niż wcześniejsze chwile skupienia delegatów. Nie powiedział niczego nowego. Stwierdził, że Rosja pięknieje i mocarnieje, gospodarka kwitnie, ludziom żyje się lepiej, więc trzeba uniemożliwić jakiejkolwiek opozycji krzywdzenie Rosji. Sprecyzował metodę potencjalnego krzywdzenia: byłaby to reaktywacja systemu korupcyjno-oligarchicznego, renesans samowoli oligarchów. Wyraził pogląd, że „system bazujący na kłamstwie” zniszczyłby społeczeństwu aktualny dobrobyt i jeszcze bardziej świetlaną przyszłość. Aby ta świetlana przyszłość stała się ciałem, w wyborach musi zwyciężyć Jedna Rosja. Huknęły rzęsiste brawa. Gdy przypomniał, że „dziś przeciwstawiają się Kremlowi ci sami ludzie, którzy kilkanaście lat temu spowodowali rozpad ZSRR”- sala zawyła wrogo, żądając kary śmierci dla „swołoczy”. Uśmiechnął się, zrobił palcami literę V, życzył zebranym sukcesu i wrócił na swoje miejsce, głuchnąc od aplauzu zbiorowego.
Po Putinie „ambonę” zajął przewodniczący Dumy i przewodniczący JedRo, Boris Wiacziesławowicz Gryzłow, imponujący szlachetną sylwetką i wąsatą fizjonomią arystokraty z Sankt Petersburga Romanowów. Mówił długo, rozwlekle i nudnie, właściwie czytał referat sprawozdawczy. Zaprojektowany na Kremlu thriller rozpoczął się wtedy, gdy Gryzłow opuścił mównicę. Stanęła na niej Jelena Łapszyna, prosta tkaczka „piątej kategorii”, z Obwodu Uljanowskiego. Jej głos wibrował, kiedy wygarnęła prezydentowi po proletariacku:
– Władimirze Władimirowiczu, tak nie wolno!!… Nie wolno wam! My wam wierzymy, że w Rosji dalej może być dobrze, ale my swoje wiemy! Wiemy, że będzie dobrze tylko wówczas, kiedy wy, Władimirze Władimirowiczu, będziecie dalej rządzić Rosją! A wy co?! Zasłaniacie się prawem, mówiąc, że prawo nie zezwala trzeciej kadencji! Co jest ważniejsze, Władimirze Władimirowiczu – opinia całego narodu, który was kocha i nie wyobraża sobie waszego odejścia, czy jakieś tam prawo?! Zresztą prawo to przecież techniczny problem, prawo można zmienić!… Ludzie, błagam was wszystkich, tylu was tutaj siedzi mądrych obywateli – wymyślcie coś, żeby Władimir Władimirowicz Putin, prezydent nasz kochany, dalej mógł być prezydentem!