Выбрать главу

“…Kto weźmie na siebie odpowiedzialność…”

— Nie wiem! — niecierpliwie i bezgłośnie wyszeptał w otaczającą go ciemność. — A nawet mnie to już nie obchodzi!

Oddalił się od obozu na jakieś czterdzieści stóp. Przyszło mu do głowy, że gdyby zechciał, mógłby po prostu odejść. Gdyby zniknął teraz w lesie i tak byłby w lepszej sytuacji niż szesnaście miesięcy temu, kiedy — obrabowany i ranny — natknął się w pokrytym kurzem górskim lesie na starego, rozbitego pocztowego dżipa.

Wziął mundur i torbę tylko po to, by ocalić życie, lecz owej dziwnej nocy coś w niego wstąpiło, pierwszy z wielu duchów.

W małym Pine View narodziła się legenda, której nie pragnął. Utrzymana w stylu historyjek o Johnnym Appleseedzie[3] bzdura o “listonoszu”, która już dawno wyrwała się spod kontroli, obciążając go nie chcianą odpowiedzialnością za całą cywilizację. Od tej chwili jego życie nie należało już do niego. Teraz jednak zdał sobie sprawę, że może to zmienić!

“Po prostu odejdź” — pomyślał.

Wymacywał drogę w czarnej jak smoła nocy, używając jedynej nabytej w lesie umiejętności, która nigdy go nie zawiodła — poczucia kierunku marszu. Szedł pewnym krokiem, wyczuwając, gdzie muszą być korzenie drzew i małe rozpadliny. Kierował się logiką kogoś, kto dobrze poznał las.

Poruszanie się w niemal całkowitej ciemności wymagało szczególnego, jakby zdalnego rodzaju koncentracji… Było to przypominające zen, budujące ćwiczenie, równie oderwane, lecz bardziej aktywne niż przedwczorajsza medytacja o zachodzie słońca nad grzmiącym miejscem połączenia odnóg Coquille. Odnosił wrażenie, że, idąc, wznosi się coraz wyżej nad swe kłopoty.

Komu potrzebne oczy, aby widzieć, czy uszy, aby słyszeć? Jego przewodnikiem było tylko dotknięcie wiatru. Ono, woń żywotników oraz cichy szum odległego, oczekującego morza.

“Po prostu odejdź…” Zdał sobie z radością sprawę, że znalazł zaklęcie zaradcze! Przeciwdziałało ono falowaniu światełek w jego umyśle i neutralizowało je. Antidotum na duchy.

Niemal nie czuł ziemi, gdy szedł przez ciemność, powtarzając je z narastającym entuzjazmem: “Po prostu odejdź!”

Pełna egzaltacji podróż skończyła się nagłym zgrzytem, gdy Gordon potknął się o coś nieoczekiwanego, coś, co nie powinno się znajdować wśród leśnego podszycia.

Padł na ziemię niemal bezgłośnie. Zatrzymał się w stosie pokrytych śniegiem igieł sosnowych. Pomacał rękoma wokół siebie, lecz nie mógł rozpoznać przeszkody, która spowodowała jego upadek. Była jednak miękka i ustępowała pod jego dotykiem. Gdy cofnął dłoń, była ona lepka i ciepła.

Jego źrenice nie powinny rozszerzyć się bardziej, lecz nagły strach dokonał tej sztuki. Pochyliwszy się do przodu, Gordon ujrzał przed sobą martwą twarz.

Młody Cal Lewis spoglądał na niego z wyrazem znieruchomiałego zaskoczenia. W gardle chłopca ział otwór. Było fachowo poderżnięte.

Gordon umykał do tyłu, aż wreszcie oparł się o pień pobliskiego drzewa. W oszołomieniu zdał sobie sprawę, że nie ma noża ani torby, które zwykle nosił u pasa. Z jakiegoś powodu, może na skutek czaru góry George’a Powhatana, pozwolił, by zapuścił w nim korzenie śmiercionośny pęd spokoju ducha. Mógł to być jego ostatni błąd.

Słyszał w ciemności wartki nurt środkowego odgałęzienia Coquille. Za nim ciągnęło się terytorium nieprzyjaciela. Teraz jednak wróg przeszedł na drugą stronę rzeki.

“Napastnicy nie wiedzą, że tu jestem” — zdał sobie sprawę. Ale nie wydawało się to możliwe, gdyż jakiś czas wałęsał się po okolicy i mamrotał do siebie, nie zważając na nic. Być może jednak w zaciskającym się kręgu była luka.

Być może byli zajęci czymś innym.

Gordon dobrze rozumiał zasady. Najpierw wykańcza się strażników, a potem, nie zwlekając, atakuje niczego nie podejrzewający obóz. Chłopcy i staruszkowie, którzy spali teraz przy ogniu, nie mieli ze sobą George’a Powhatana. Nie powinni byli opuszczać swej góry.

Zgarbił się. Napastnicy nie znajdą go tutaj, w konarach drzewa, dopóki będzie siedział cicho. Gdy zacznie się jatka, gdy holniści będą zajęci zbieraniem trofeów, wymknie się bez śladu w głąb lasu.

Dena mówiła, że są dwa rodzaje mężczyzn, ci, którzy się liczą… i ci pomiędzy, którzy są nieważni. “Świetnie — pomyślał. Mogę należeć do tych drugich. W każdej sytuacji lepiej jest żyć niż się liczyć”.

Przykucnął, starając się zachowywać tak cicho, jak tylko mógł.

Trzasnęła gałązka — zaledwie najcichszy odgłos skierowany w stronę obozu. W minutę później, trochę dalej, zagruchał “nocny ptak”. Naśladownictwo było niedopowiedziane i w pełni wiarygodne.

Teraz, kiedy nasłuchiwał, Gordon zorientował się, że naprawdę potrafi śledzić zamykające się mordercze okrążenie. Jego drzewo zostało z tyłu. Znalazł się daleko na zewnątrz zamykającego się pierścienia śmierci.

“Cisza — powiedział sobie. Przeczekaj to”.

Próbował nie wyobrażać sobie skradającego się wroga, pomalowanych maskującymi farbami twarzy uśmiechających się niecierpliwie, gdy surwiwaliści głaskali naoliwione noże.

“Nie myśl o tym!” Zacisnął mocno oczy, starając się słuchać jedynie własnego serca, walącego w ciemnościach. Dotknął cienkiego łańcuszka, który wisiał na jego szyi. Nosił go — razem z małą pamiątką, którą dostał od Abby — od chwili, gdy opuścił Pine View.

“Tak jest, myśl o Abby”. Spróbował ją sobie wyobrazić, uśmiechniętą, radosną i kochającą, lecz wewnętrzny komentarz w głowie nie chciał ucichnąć.

Holniści zechcą się upewnić, że wszyscy strażnicy są unieszkodliwieni, nim zamkną pułapkę. Jeśli jeszcze nie załatwili drugiego wartownika — Philipa Bokuto — wkrótce to zrobią.

“Bokuto…” — strzegący swego dowódcy nawet wówczas, gdy ten tego nie pochwalał… wykonujący za Gordona brudną robotę w sypiącym śniegu… służący z całego serca mitowi… państwu, które umarło i nigdy już się nie odrodzi.

“Bokuto…”

Po raz drugi tej nocy zerwał się na nogi, nie pamiętając, kiedy to się stało. Nie było w tym żadnej świadomej woli. Przenikliwy gwizd przeszył noc, gdy Gordon dmuchnął mocno w gwizdek Abby. Następnie krzyknął z całej siły:

— Philip! Uważaj!

…żaj! …żaj! …żaj! Wydawało się, że donośne echo wręcz ogłuszyło cały las.

Przez przeciągającą się sekundę utrzymywała się cisza. A potem raz za razem powietrze przeszyło sześć ostrych trzasków. Nagle noc wypełniły krzyki.

Gordon zamrugał powiekami. Bez względu na to, co go naszło, było już za późno, by się wycofać. Musiał odegrać przedstawienie do końca.

— Wpadli prosto w naszą pułapkę! — rozdarł się tak głośno, jak tylko potrafił. — George mówi, że załatwi się z nimi nad rzeką! Phil, pilnuj prawej flanki!

Cóż za wspaniała improwizacja! Choć jego słowa zapewne zostały zagłuszone przez krzyki, odgłosy strzałów i skowyt bojowy surwiwalistów, zamieszanie z pewnością pokrzyżowało ich plany. Gordon nie przestawał wrzeszczeć i dmuchać w gwizdek, aby zdezorientować napastników.

Krzyki i wrzaski nie ustawały. Ciemne kształty toczyły się przez podszycie w rozpaczliwej walce. Płomienie z poruszonego ogniska strzeliły wysoko, rzucając na drzewa cienie mocujących się ze sobą postaci.

Jeśli po całych dwóch minutach walka trwała jeszcze, Gordon wiedział, że znaczy to, iż jednak mają szansę. Darł się tak, jakby dowodził całą kompanią odwodów.

— Nie pozwólcie sukinsynom wrócić za rzekę! — wrzeszczał. I rzeczywiście wydawało się, że coś poruszało się szybko nad jej brzegiem. Przemykał się od drzewa do drzewa, zbliżając się do miejsca walki, choć nie miał broni. — Trzymajcie ich w okrążeniu! Nie pozwólcie…

вернуться

3

Johnny Appleseed — prawdziwe nazwisko John Chapman (1774–1845), amerykański pionier, który przez ponad czterdzieści lat wędrował po Ohio, Indianie i zachodniej Pensylwanii, pomagając w zakładaniu sadów jabłoni. Bohater licznych ludowych opowieści.