Выбрать главу

– Zdejmij to – powiedziałem.

Zeskoczyła z parapetu. Wydawało się, że zaraz strzeli mnie w mordę i pójdzie sobie… a ja rzucę się za nią z przeprosinami, w pijanej wierze, że jednak ją znalazłem, dziewczynę z dziecięcego snu, z pierwszej miłości…

Ada rozpięła guzik, z trzaskiem rozsunęła suwak. Opuściła szorty i została tylko w białych koronkowych majteczkach.

– Dalej! – rozkazałem, zsuwając się z parapetu. – Bluzkę też…

2. Zew

Obudziłem się przed południem. Głowa pękała mi z bólu, w ustach pustynia, wargi pokryte białym nalotem.

Było mi cholernie wstyd. Za pobitego w łazience chłopaka. Za wygłupy z papierosami. Za zawstydzonego Romika.

Za niebieskooką sympatyczną dziewczynę o krótkim imieniu Ada.

Popatrzyłem na pierścionek – wydał mi się szary, brylant wyglądał jak szkiełko.

– Drań ze mnie – wyszeptałem, wstając z pogniecionej pościeli. – Drań, który trzyma w garści dzielnicę. Drań, który uczy gówniarzy bić się i zarabia na tym ciężkie pieniądze.

Po drodze do łazienki włączyłem magnetofon i mieszkanie wypełniło się łomotem elektronicznej muzyki. Stary Jean Michel Jarre zasuwał na całego.

Zimny prysznic, potem gorący – chłoszczące strumienie wrzątku i znowu lodowata woda.

Zamarzałem i gotowałem się w ukropie. Jęczałem z przyjemności, krzyczałem z bólu. Potem bez wycierania wyszedłem z wanny, poszedłem do kuchni, postawiłem czajnik na gazie. Mieszkanie było puste – rodzice dawno temu wyszli do pracy. Moi wspaniali rodzice, dumni ze swojego wspaniałego syna.

– Drań ze mnie – powtórzyłem. – Ale trudno na ciebie czekać. Tak długo… Naprawdę cię kocham. Chociaż nic o tobie nie wiem, nawet nie znam imienia.

Zalałem wrzątkiem dwie łyżeczki neski, usiadłem z filiżanką przy stole. Otworzyłem paczkę ciasteczek. Nie chciało mi się jeść, przeciwnie, zbierało mi się na wymioty, ale z doświadczenia wiedziałem, że jak zjem, poczuję się lepiej.

Pijąc kawę, ukradkiem popatrywałem na pierścionek. Metal ożył, nabrał bursztynowej żółci. Przezroczysty kryształ, który przywykłem uważać za brylant, zaczął lśnić.

Czasem mi się wydawało, że to właśnie pierścionek nie pozwala mi zapomnieć o tym dawnym spotkaniu w parku. Dziwny to był pierścionek – reagował na każdą zmianę mojego nastroju. Teraz, gdy już się pokajałem, stał się normalnym złotym pierścionkiem. Kamień błyszczał nawet jaśniej niż zwykle.

Znacznie jaśniej.

Patrzyłem z przyjemnością, jak światło mieni się w malutkim okruszku, który ciśnienie i temperatura zmieniły z czarnego węgla w lśniący diament.

Jeśli pierścionek był przypadkowym prezentem dla nieznajomego wybawcy, to dziewczynka musiała być córką milionera. Chyba jej więcej nie zobaczę. A już na pewno nie natknę się na nikogo podobnego.

A jednak to dobrze, że ją spotkałem. Roześmiane niebieskie oczy. Miękkie palce, usuwające ból. I uparte pytanie: „Można się w tobie zakochać?”

– Tak – powiedziałem czule, patrząc na pierścionek. – Tak.

– Ciągle jeszcze czekasz?

– Tak.

– Przyjdziesz, jeśli poproszę?

– Tak…

Podrzuciło mnie na krześle. Nie, sam podskoczyłem. To przecież… Nie rozmawiałem już sam ze sobą.

W dźwięcznej ciszy, tym bardziej odczuwalnej, że skończyła się kaseta, słyszałem jej głos. I wcale nie taki jak w marzeniach – spokojny i dziecinnie beztroski. Głos drżał jakby ze strachu lub bólu. Był niepewny i cichy, a jednocześnie twardszy i poważniejszy niż wtedy w parku. Dziewczynka dorosła.

I przypomniała sobie o mnie.

– Nie boisz się? To bardzo daleka droga.

Pokręciłem głową. Zapadła cisza. Głos zamilkł. Nagle do mnie dotarło, że ona może nie widzieć mojego gestu.

– Nie boję się.

Już wiedziałem, skąd dobiega głos – z pierścionka. Więc taki jesteś, drogocenny podarunku…

– Czas ucieka i trzeba się spieszyć. Zastanów się jeszcze, czy nie będziesz żałował. Wzywam cię do innego świata, na inną planetę.

Już się domyśliłem. W mojej duszy nie powstał nawet cień zdumienia. Nie było też strachu. Żałować tego świata? Pijanych twarzy Księcia i Dosa? Dwóch lat służby w oddziałach specnazu? Wieczornych rozmów rodziców, jaki to piękny był nasz kraj przed rozpadem, za Breżniewa? Cotygodniowego mordobicia przy niewidzialnych granicach dzielących miasto na szczeniackie dzielnice?

– Przyjdę. Nie będę żałował.

Pauza. Milczenie, białe i sztywne niczym sterylny fartuch lekarza. Sekunda przerwy w rozmowie dwóch światów.

– Powiedz, czy to prawda… to prawda, że o mnie pamiętałeś?

Jej głos był ledwie słyszalnym szeptem.

– Tak… – speszyłem się.

– Zdarzyło się nieszczęście. Wielkie nieszczęście. Jesteś ostatnią szansą dla wielu tysięcy ludzi. Starożytny zwyczaj stanie na drodze zła.

– Nie rozumiem – powiedziałem bezradnie. – Wyjaśnij mi, co się stało.

– Czas ucieka. Wiesz, że możesz zginąć?

– Tak… pewnie tak.

– Przyjdziesz?

– Tak! Ale w jaki sposób?

– Teraz rozbiję kamień naszego pierścionka. To klucz zamykający tunel. Bariera zniknie i wtedy przyjdziesz. Ale kto powita cię na mojej planecie, wróg czy przyjaciel, tego nie wiem.

Zdumiało mnie to, co powiedziała o „naszym” pierścionku. I nagle zrozumiałem – ma na palcu taki sam pierścionek jak ja. Klejnot jest rozdzielony, istnieje w dwóch światach.

– Idę – powiedziałem po prostu. – Idę.

Kamień w pierścionku błysnął oślepiającą białą iskrą. Lustrzane krawędzie pokryła pajęczyna pęknięć. Po chwili znikł zupełnie, a wokół pierścionka pojawiło się złociste lśnienie. Delikatną warstewką rozpłynęło się po ręce, przesunęło po ciele, owinęło mnie migotliwą zasłoną.

Świat przestał istnieć.

Spadałem. A raczej leciałem w bezcielesnej złotej mgle, słodkiej jak miód, ciepłej jak bursztyn. Kołysały mnie delikatne dłonie, tuliły czułe muśnięcia. Świat był pełen ciepła i spokoju, nie było w nim miejsca na strach czy ból. Serdeczne głosy szeptały coś miłego, nuciły niekończącą się hipnotyzującą melodię. Widmowe cienie wokół nasłuchiwały ledwie uświadomionych myśli. Ciało rozrastało się, wypełniając sobą cały ten nierealny świat; zmieniało się w słonecznie żółty, pachnący cytryną i miętą dym, w chmurę pomarańczowego pyłu, w brylantowy deszcz, spadający na ogromny złoty krąg.

Nagle, jak puenta magicznego oczarowania lotem, spadła na mnie fala niewypowiedzianej rozkoszy. Dygotałem, próbując zachować okruchy niesamowitej, nieludzkiej przyjemności. Ale bursztynowa mgła zanikała, rozpływała się, gasła…

Ocknąłem się.

Fatalnie się stało, że gdy wychodziłem z wanny, nie przyszło mi do głowy, żeby się ubrać. Teraz, gdy leżałem na wznak na twardej, pokrytej ostrymi kamykami ziemi, nagość sprawiała ból. Przejście od rozkoszy do cierpienia było tak gwałtowne, że przez kilka chwil nie mogłem się poruszać ani myśleć. Chciałem się skulić, zastygnąć, wpaść w senne odrętwienie. Na szczęście ten gwałtowny kontrast pomógł mi przyjść do siebie, zapomnieć o upajających halucynacjach hipertunelu.

Oderwałem się ostrożnie od ziemi, wbite w ciało kamyczki odpadły. Zerwałem się i zamarłem, odruchowo przyjmując pozycję obronną.

Kamienisty step ciągnął się aż po horyzont. Żadnej kępki trawy, żadnego krzewu czy drzewa. Ani jednej błękitnej plamki wody. Brunatna równina pod bezchmurnym, dziwnym, ciemnym niebem. I oddycha się tu… inaczej. Powietrze jest jakby przefiltrowane, nie czuć najlżejszego zapachu. Nie wyczuwa się nawet pyłu, co, moim zdaniem, jest w stepie obowiązkowe. Za to słońce wygląda zwyczajnie – złociste, jak u nas.