Выбрать главу

Przepraszając go w duchu, zacząłem majstrować przy zapięciach kombinezonu. Szew był jeden, ciągnął się od szyi do podbrzusza. Wkrótce zrozumiałem, że można go otworzyć, naciskając na niego i jednocześnie przesuwając tkaninę w prawo. Zasadą działania zapięcia pozostała niewyjaśniona. Chyba jakiś mechanizm magnetyczny.

Co za różnica…

Dziesięć minut później miałem na sobie czarny, połyskujący kombinezon. Nie zdjąłem z martwego pilota bielizny i on pozostał w jasnoszarym trykocie przypominającym dres. Logika nakazywała, żeby zabrać mu wszystko, ale nie pozwoliło mi na to sumienie i wstręt. Czarna tkanina i tak przyjemnie chłodziła nagą skórę. Kombinezon lekko zwęził się w pasie i rozciągnął w ramionach, dopasowując się do mojej figury. Wygodne.

– Nie wiem, kim jesteś i dlaczego zginąłeś – powiedziałem półgłosem. – Ale dziękuję ci za to ubranie. Zrobię dla ciebie tyle, ile mogę…

Rozejrzałem się w poszukiwaniu odpowiedniego kawałka metalu do wykopania niezbyt głębokiej mogiły. Odłamki już przestały płonąć, żadnych oznak życia w pobliżu nie zauważyłem. Ale nie mogłem porzucić niepogrzebanego ciała. Kiedyś, w czasie walk w górach Kaukazu, straciliśmy trzech chłopaków, wyciągając spod ostrzału ciało sierżanta. Nasz stosunek do poległych na wojnie jest jakby próbą przeprosin za to, że nadal żyjemy…

3. Płaszczyznowy miecz

Pierwszą noc w obcym świecie spędziłem niespokojnie. W kombinezonie zabitego lotnika było mi ciepło i wygodnie, na bezludnym stepie panowała cisza. Daleko w tyle pozostały odłamki maszyny, które stały się nagrobkiem na bezimiennej mogile. Mimo wszystko nie mogłem zasnąć.

Tysiącem oślepiających gwiazd, nieznajomymi wzorami konstelacji, kolorowymi plamami mgławic płonęło nade mną obce niebo. Ta planeta nie miała widocznych satelitów, ale widno było jak w czasie pełni. Dopiero teraz, patrząc na gwiazdy, których nazw nie znałem, zrozumiałem, jak daleko jestem od domu. Nie tylko od domu – od całej Ziemi. Nieskończenie daleko. Życie przewróciło kilka kartek i zaczął się nowy rozdział. Jeszcze nie wiadomo, ciekawy czy nudny, smutny czy wesoły. Po prostu nowy. I tylko ja – główny bohater powieści – nadal jestem ten sam. Siergiej zwany Serge’em, student medycyny, komandos w rezerwie, mieszkaniec Ziemi, który pięć lat temu pokochał gwiezdną księżniczkę, dziewczynkę z marzeń…

Wezwała mnie. Przyszedłem.

W końcu zasnąłem z dłonią zaciśniętą na kaburze pistoletu. Z oględzinami broni postanowiłem poczekać do rana – nawet w jasnym półmroku tutejszej nocy nie warto zajmować się czymś, co wymaga maksymalnej koncentracji i ostrożności. Wystarczy, że na zgrabnym, jakby zrobionym z jednego kawałka metalu pistolecie znalazłem guzik spustu. Nad zasadą działania można się zastanowić rano. Ostatnią świadomą myślą było: jak strasznie chce mi się pić…

Ta sama myśl towarzyszyła mi przy przebudzeniu. W ustach zabrakło śliny, spuchnięty język bolał, wargi pokryły się ohydnym w smaku nalotem. Sen nie przyniósł ani sił, ani orzeźwienia.

Nad stepem powoli wstawało słońce. Niebo znowu wypełniło się głębokim błękitem, nie został nawet ślad po nocnym majestacie. Powietrze było chłodne, ale suche. Ani jednej kropli rosy na kamieniach.

Wstałem z pewnym wysiłkiem, obmacując językiem wyschnięte gardło. Przesunąłem dłonią po włosach i odwróciłem się plecami do słońca. Cień na ziemi był niczym cienki palec wskazujący kierunek.

Naprzód.

Po drodze wyjąłem pistolet z kabury i obejrzałem go. Tak jak myślałem, żadnych bezpieczników czy regulatorów. Tylko szeroki, wygodny spust.

Wycelowałem broń w najbliższy głaz, nacisnąłem spust – delikatnie i ostrożnie, gotów w każdej chwili cofnąć palec albo odrzucić broń.

Rękę zaczęło mi odpychać do tyłu. Nie przypominało to odrzutu zwykłego pistoletu, kojarzyło się raczej z lekkim naporem włączonego wentylatora.

Głaz pokrył się siateczką drobnych pęknięć. Pospiesznie cofnąłem palec z przycisku, ale kamień z ledwie słyszalnym trzaskiem nadal rozpadał się na kawałki. Z coraz większych szczelin leciał szary pył, sypało się kamienne kruszywo. Jakby jakiś niezgrabny stalowy kret poruszał się w głębi kamienia, rozbijając go na części.

Głaz rozsypał się z takim łoskotem, że zatkałem uszy. Niewidoczny kret zakończył swoją pracę – zamiast metrowego kamienia leżała przede mną sterta drobnych odłamków, a nad nimi unosił się pył.

Cóż, sprawa pistoletu się wyjaśniła. Działał podobnie jak broń, która zniszczyła latającą maszynę. Nie jak laser czy inny „promień śmierci”, wytwarzał jedynie w trafionym obiekcie narastające napięcie, które w końcu go niszczyło.

Wsunąłem pistolet do kabury i przyjrzałem się broni w pochwie. Wyglądała całkiem współcześnie. Półokrągła garda z szarego metalu chroniła dłoń. Pokryta elastycznym plastikiem rękojeść była w tym samym kolorze co kombinezon i widniał na niej okrągły czerwony przycisk.

Na pierwszy rzut oka miecz przypominał ceremonialne kordy oficerów marynarki, ale teraz pojawiły się wątpliwości. Na ceremonialnym mieczu guzik byłby niepotrzebny.

Ostrożnie wyjąłem miecz z pochwy. Klinga – nienaturalnie wąska, najwyżej na cztery centymetry, bladobłękitna, niemal biała – wysuwała się płynnie, ale z wyczuwalnym oporem. Tak ślizgają się na niewidocznych „sprężynach” magnesy jednoimienne, gdy przesuwa się je obok siebie. Przyjrzałem się klindze i zrozumiałem, że porównanie było trafione. Miecz rzeczywiście nie dotykał pochwy – pomiędzy nią a ostrzem była cienka warstewka powietrza. Klinga okazała się niezwykle piękna. Biały metal ostrza płynnie przechodził w jasnoszarą gardę, a następnie w czarną rękojeść. Miecz odznaczał się elegancką prostotą, właściwą jedynie białej broni.

Ale po co ten przycisk?

Wyciągnąłem miecz przed siebie i nacisnąłem mały czerwony krążek. Przycisk lekko zapadł się w rękojeść, zamarł na chwilę i z lekkim pstryknięciem wyskoczył z powrotem. Szara półkula gardy zalśniła błękitnym ogniem, a kilka świetlistych kręgów podążyło ku klindze. Kręgi zwęziły się, tworząc migotliwą obręcz.

Wstrzymałem oddech i patrzyłem.

Świetlista obręcz napęczniała i oderwała się od metalu, tworząc spłaszczony pierścień białego płomienia, który z lekkim trzaskiem i charakterystycznym zapachem ozonu przesunął się po ostrzu w górę. Na czubku miecza płomień skurczył się w biały ognik i zgasł, jakby wessany w metal.

Broń znowu wyglądała zwyczajnie. Wyciągnąłem rękę do ostrza, ale nie dotknąłem go – jakoś nie miałem ochoty. Przekręciłem je tylko tak, by zwróciło się do mnie tnącą krawędzią.

Klinga zmieniła się w ledwie zauważalną, mglistą linię, nitkę, cień. Odwróciłem rękojeść – i nitka rozwinęła się w błyszczący metalowy pas. Znowu obrót – i znowu nieuchwytny, drżący zarys.

Ostrze „ceremonialnego” miecza miało grubość mikrona albo nawet mniej. To tak jakby zabrakło mu jednego wymiaru – grubości, jakby poprzestał na długości i szerokości. Płaszczyznowy miecz.

Nazwa broni pojawiła się sama. Przekręcałem miecz, obserwując, jak klinga znika i pojawia się znowu. Wąska, niewyobrażalnie ostra płaszczyzna, która przyjęła kształt miecza. Miecz płaszczyznowy…

Krótkim, niezbyt silnym uderzeniem ciąłem leżący na ziemi kamień. Klinga bezszelestnie rozcięła powietrze, przecięła kamień na pół i nie zatrzymując się, weszła w ziemię. Wyhamowałem miecz i przyciągnąłem go do siebie. Ostrze wyszło bez najmniejszego oporu.

Kamień leżał sobie nadal, cały i nieuszkodzony, bez śladu przecięcia. Ze zdumieniem popatrzyłem na niego, potem na miecz. Zabawne. Klinga tak ostra… że nie tnie.

Kopnąłem kamień – i rozpadł na połówki. Krawędź, wzdłuż której się rozdzieliły, była idealnie gładka i lśniąca jak lustro.