Выбрать главу

Była siódma: o tej porze zaczyna się praca. Autobusy nie przywoziły już nowych chłopaków i wtedy policjant zapytał, czy kogoś jeszcze spośród nas brakuje. Rozi policzył nas i oznajmił: jesteśmy w komplecie. Wtedy policjant doszedł do wniosku, że jednak nie będziemy tu sterczeć na skraju drogi. Wyglądał na zatroskanego i wydawało mi się, że był na nas tak samo nieprzygotowany jak my na niego. Nawet zapytał: – Co mam teraz z wami zrobić? – ale rzecz jasna, w tym już nie mogliśmy mu pomóc. Otoczyliśmy go beztrosko, ze śmiechem, niczym nauczyciela na jakiejś wycieczce, on zaś stał wśród nas z zamyśloną miną, wciąż gładząc podbródek. Wreszcie zaproponował: – Chodźmy do komory celnej.

Poszliśmy z nim do podniszczonego, samotnie stojącego zaraz przy drodze parterowego budynku: to była komora celna, o czym informował osmagany deszczem i wiatrem napis. Policjant wyjął pęk podzwaniających kluczy i wybrał spośród nich ten, który pasował do zamka. Wewnątrz znajdowało się przyjemnie chłodne, przestronne, choć nieco pustawe pomieszczenie, gdzie było tylko kilka prycz i długi stół. Policjant otworzył też drugie drzwi, do znacznie mniejszego pokoju, który wyglądał na kancelarię. Przez szczelinę w drzwiach zauważyłem, że był tam dywan, biurko, a na nim aparat telefoniczny. Słyszeliśmy też, że policjant rozmawia przez telefon, ale nie udało nam się zrozumieć, o czym. Mam wrażenie, że starał się przyspieszyć rozkaz, bo kiedy wyszedł (starannie zamykając za sobą drzwi), powiedział: – Nic. Niestety, musimy czekać. – Zaproponował, żebyśmy się wygodnie rozlokowali. I zapytał, czy znamy jakąś grę towarzyską, na co Kaletnik zaproponował salonowca. To mu się jednak niezbyt spodobało i powiedział, że więcej się po nas spodziewał, „po takich mądrych chłopcach”. Trochę z nami pożartował, a ja odniosłem wrażenie, że wszelkimi sposobami stara się nas jakoś zająć, byśmy nie mieli czasu na łamanie dyscypliny, o czym już wspomniał na drodze, ale wydawał się mało doświadczony w takich sprawach. Wkrótce zostawił nas samych, przedtem zaś wspomniał, że musi iść do roboty. Kiedy wyszedł, słyszeliśmy, jak przekręca klucz w zamku.

Niewiele mógłbym powiedzieć o tym, co było dalej. Wyglądało na to, że na rozkaz przyjdzie nam długo czekać. Ale nam się ani odrobinę nie spieszyło: w końcu traciliśmy nie swój czas. Co do tego byliśmy zgodni: przyjemniej siedzieć tu w chłodzie niż pocić się w pracy. W zakładzie jest mało zacienionych miejsc. Rozi chodził nawet do majstra, żeby nam pozwolił zdjąć koszule. Co prawda, nie jest to całkiem zgodne z przepisami, ponieważ wraz z koszulą zdejmujemy też żółtą gwiazdę, ale majster jednak się zgadzał, z przyzwoitości. Tylko papierowa skóra Moskovicsa ucierpiała na tym, bo raz-dwa plecy zrobiły mu się czerwone jak rak, a potem naśmiewaliśmy się, kiedy schodziły z niego długie strzępy skóry.

Rozlokowaliśmy się więc na pryczach lub na gołej podłodze komory celnej, ale już nie potrafiłbym powiedzieć, czym zabijaliśmy czas. W każdym razie padło wiele dowcipów; pojawiły się papierosy, a z czasem paczki z drugim śniadaniem. Wspominaliśmy też majstra: musiał się bardzo zdziwić dziś rano, gdy nie zjawiliśmy się w pracy. Ktoś wyjął hacele do gry w byka. Tego nauczyłem się już tu, od chłopaków: podrzuca człowiek hacel w górę i wygrywa ten, kto chwyci w garść najwięcej leżących przed nim haceli, zanim złapie ten podrzucony. Jedwabny Chłopiec długimi palcami wąskiej dłoni wygrał wszystkie partie. Potem Rozi nauczył nas piosenki, którą odśpiewaliśmy kilka razy. Jej ciekawostka polega na tym, że tekst, choć wciąż zawiera te same słowa, można czytać w trzech językach: jeśli doczepimy końcówki s, będzie po niemiecku, jeśli io, po włosku, a jeśli taki, po japońsku. Oczywiście to tylko taki wygłup, ale mnie rozbawił.

Później obejrzałem sobie dorosłych. Ich też policjant wyłowił z autobusów, tak samo jak nas. Pomyślałem, że skoro nie ma go z nami, robi to samo co rano. Z wolna zebrało się ich w ten sposób siedmiu czy ośmiu, sami mężczyźni. Ale widziałem, że oni przysporzyli policjantowi więcej pracy: zachowywali się niedorzecznie, kręcili głowami, tłumaczyli się, pokazywali dokumenty, zasypywali go pytaniami. Nas też wypytywali: a kto, a skąd? Ale potem trzymali się już tylko razem; odstąpiliśmy im kilka prycz, kulili się na nich lub dreptali obok. Rozmawiali między sobą, ale nie zwracałem na nich większej uwagi. Przede wszystkim próbowali odgadnąć, jaka też może być przyczyna postępowania policjanta lub jakie to zdarzenie może mieć konsekwencje; ale jak słyszałem, każdy miał na ten temat inne zdanie. To zaś, wydawało mi się, zależało głównie od dokumentów, w jakie byli zaopatrzeni, bo jak do mnie dotarło, wszyscy oczywiście mieli jakieś papiery, które upoważniały ich do przebywania na Csepel, we własnych sprawach albo z powodu użyteczności publicznej, jak my.