Выбрать главу

Cóż, śmiałe to były słowa jak na podwładnego biskupa, lecz skoro Eichendorff tak właśnie mówił, widać mógł sobie na to pozwolić. Sądziłem zresztą, że wiedział mnie wystarczająco wiele, by ufać, że nie powtórzę Gersardowi treści rozmowy. Nawiasem mówiąc, gdybym nawet próbował tak uczynić, zaszkodziłbym jedynie samemu sobie, gdyż wprawiłbym Jego Ekscelencję w zakłopotanie. A zakłopotany biskup z całą pewnością postarałby się uatrakcyjnić życie biednego Mordimera słudze w stopniu trudnym do opisania…

– Co cię sprowadza, Mordimerze? W czym mogę ci usłużyć?

– Chciałbym, o ile będziesz tak łaskaw, skorzystać z gościny akwizgrańskiego Inkwizytorium.

– Tylko tyle? Jedz, pij, mieszkaj, ile chcesz… – Znowu machnął ręką. – Jesteś tu służbowo?

– Boże uchowaj – odparłem szczerze, gdyż przecież przyjechałem do Akwizgranu z namowy Rittera i jeszcze do dzisiaj nie wiedziałem, iż będę się zajmował jakimkolwiek zleceniem, a to, które otrzymałem od polskiego wojewody, było tylko pośrednio związane ze sprawami Inkwizytorium.

– Każę ci przyszykować izbę – powiedział. – Modlitwa jest o jutrzni, śniadamy zaraz potem.

To właśnie były niedogodności związane z gościną w oddziałach Inkwizytorium. Modlitwa o jutrzni. Boże mój, o jutrzni to powinno się zasypiać, a nie klękać na zimnych kamieniach! A śniadanie najlepiej smakowało wczesnym popołudniem. Trudno, musiałem się dostosować do przyzwyczajeń i trybu życia gospodarzy, jeśli nie chciałem szybko stać się niemile widzianym gościem. Oczywiście nikt by mnie nie wyprosił oficjalnie, lecz dano by mi do zrozumienia, że nie spełniam oczekiwań gospodarzy.

– Pokornie dziękuję, Lukasie.

– Sam przybyłeś do Akwizgranu?

– Nie. Wraz ze mną podróżował dramaturg Heinz Ritter, jeśli to nazwisko obiło ci się o uszy.

– Obiło, obiło. – Roześmiał się, jak na wspomnienie miłego zdarzenia. – Wystawiali tu „Wesołe kumoszki z Hezu”. Wielce zabawne… Możesz zaprosić i jego, jeśli chcesz. Zamieszka w skrzydle przeznaczonym dla gości Officjum.

– Pokornie dziękuję – powtórzyłem. – Choć nie wiem, czy człowiek tak światowy jak on nie pogardzi naszym skromnym życiem.

– Ach, ci pisarze – parsknął. – Tylko dziwki i wino im w głowach.

– Nie każdy tak jak my może odnaleźć szczęście w modlitewnej kontemplacji – przyznałem.

– Chodź, zjesz z nami obiad – zaprosił. – Podebraliśmy ostatnio kucharza z dworu kanclerza. I wierz mi, że to, co on robi, to jest właśnie prawdziwa poezja, Mordimerze.

– Kanclerza – powtórzyłem znaczącym tonem.

Spojrzał na mnie bystrym wzrokiem.

– Wiesz, prawda? – spytał. – Oczywiście, że wiesz. Wszyscy wiedza Szkoda, że mnie tam nie było. – Rozbawiony uderzył dłonią w kolano. – Niemniej to ponura wieść dla Cesarstwa.

– Mądry on nigdy nie był – wzruszył ramionami Eichendorff. – Nie spodziewałem się jednak, że szalony. Mógłby sobie teraz ręce podać z tym jałmużnikiem…

– Maurizio Sforza – powiedziałem spokojnie i wyżnie, gdyż domyśliłem się, o kogo chodzi.

– Ach, cóż to za przeklęta kanalia! – w głosie Eichendorffa wyczułem szczerą niechęć. – Przyjechał tu jako przełożony papieskich jałmużników.

– Zalazł wam za skórę? – spytałem współczująco. – Wiem coś o tym…

– Sprawa w Stolpen. – Uśmiechnął się. – Znam, znam. Temu Wesołemu Katu, co go tak obrządził, sam chętnie uścisnąłbym dłoń. Słyszałem, że Sforza chciał cię wysłać do Rzymu? To prawda?

– Prawda. – Skinąłem głową. – Pewnie do dzisiaj siedziałbym w celi na Zamku Aniołów. Lecz ośmielę się spytać: dlaczego sądzisz, że jest szalony?

– Hmmm… – Splótł dłonie. – Źle się wyraziłem. Sforza nie jest szalony, ale opętany ideą, którą uważa za swą misję, co w tym wypadku zresztą bliskie jest szaleństwu. Lecz przy tym wszystkim uważamy go za wielce niebezpiecznego człowieka. Nie wejdź mu w drogę, Mordimerze, gdyż tutaj, w Akwizgranie, ma silną pozycję oraz wielu stronników. Zdumiewające, jak zdołał to osiągnąć mimo swej nędznej fizycznej kondycji.

Przykro było mi to słyszeć i znowu żałowałem, że zdecydowałem się jedynie na spłatanie niewielkiego figla, a nie na zabicie brata jałmużnika. Bowiem zarówno paraliż, który unieruchomił go od pasa w dół, jak i wyrżnięte na policzkach litery zawdzięczał nie komu innemu, jak waszemu uniżonemu słudze. Oczywiście sam o tym nie wiedział, podejrzewając Wesołego Kata z Tiannon, pod którego umiejętnie się podszyłem. Była to moja słodka tajemnica i nie zamierzałem się nią z nikim dzielić, zwłaszcza, że Sforza najwyraźniej stał się człowiekiem jeszcze bardziej niebezpiecznym i jeszcze bardziej wpływowym niż kiedyś.

– Cóż to za misja? Cóż to za idea?

– Osłabić nas, może nawet zastąpić…

– Mnichami? Księżmi? – parsknąłem. – Oni nie potrafiliby znaleźć krowiego placka, nawet jakby w niego wdepnęli.

– Ano właśnie. Tak to bywa, kiedy do naszej pracy mieszają się partacze. A jest coraz gorzej, Mordimerze. W Akwizgranie nie można się już opędzić od tego bydła. Wszędzie ładują swoje brudne nochale.

– Co mają powiedzieć inkwizytorzy z Rzymu? Ciesz się, że tam nie pracujemy.

– Rzymska inkwizycja, żal to mówić, już niemal nie istnieje – przyznał Eichendorff. – Papiści podporządkowali sobie niemal wszystkich naszych towarzyszy, a tych, którzy podporządkować się nie chcieli, przegnano z miasta na prowincję. Źle się dzieje, Mordimerze. Im bliżej Rzymu, tym gorzej.

– Bronimy zaledwie status quo – powiedziałem. – I ciągle w tej walce przegrywamy mimo mniej czy bardziej spektakularnych zwycięstw, które nic jednak nie znaczą dla całości sprawy.

Przypatrywał mi się przez dłuższą chwilę, jakby chciał się zorientować, czy mówię szczerze, czy tylko staram się go pociągnąć za język.

– Święta prawda – odparł w końcu. – Ale powiedz: cóż innego nam pozostaje? Ogryzają nas jak wilki sarnie ścierwo. Kęs po kęsie, kość po kości… Drobne ustępstwa, delikatne nagięcia praw, zamglone interpretacje, pisma, pozwy, odwołania, skargi…

– Nie miecz, a pióro rządzi światem – zakpiłem.

– Ano tak – zgodził się. – Lecz ocali nas żar prawdziwej wiary, który pielęgnujemy w naszych sercach.

Drgnąłem. Ale tylko wewnętrznie. Nie dałem znać po sobie, że słowa dotyczące „żaru prawdziwej wiary” i ocalenia płynącego dzięki niemu były mi znane, gdyż słyszałem je wcześniej z ust członków Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium, ludzi, o których istnieniu nie powinno się nawet wiedzieć. Ja nie tylko o nich wiedziałem, lecz również zawdzięczam im życie. Miałem wobec nich dług. Jednak nie sądziłem, by Eichendorff należał do tego elitarnego grona. Chociaż być może mu służył. Tak jak w pewien sposób również ja sam służyłem ludziom, których zamiarów nie pojmowałem, lecz którzy wydawali mi się podobnymi do pięknych kwiatów usiłujących się przebić wśród pól pełnych drapieżnych chwastów.

– Będzie źle – zawyrokował Eichendorff. – Wszyscy to widzimy, prawda?

– Jak bardzo źle, twoim zdaniem?

– Ojciec Święty powoła nową instytucję, by konkurowała z nami – odparł. – Słyszałem również o planach ustawy mówiącej, że każdy biskup będzie mógł powoływać księży ze swej diecezji, którzy zyskają za jego zgodą uprawnienia inkwizytorów. A wtedy szlachetna misja ścigania czarowników i heretyków zagubi się w kompetencyjnych sporach.

Kompetencyjne spory nie były jeszcze aż tak straszne, chociaż niewątpliwie denerwujące. Gorzej, że jeśli stałoby się tak, jak prorokował Eichendorff, to pozycja inkwizytorów ulegnie znacznemu osłabieniu a my sami będziemy narażeni na ciosy padające z wielu różnych stron. Tak jakbyśmy nie mieli dość kłopotów z heretykami, wiedźmami i czarnoksiężnikami.