Выбрать главу

Bardzo krótką, ale już bogatą historię ma fantastyka naukowa Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Krótką, bo trudno się dopatrywać w jej aktualnych dokonaniach prób nawiązywania do twórczości „klasyków” niemieckiej fantastyki naukowej — współczesnego Verne’owi Kurta Lasswitza czy późniejszego Hansa Dominika. Dominującym tematem młodej fantastyki NRD jest eksploracja Kosmosu. Czytelnikowi polskiemu znana jest powieść Carlosa Rascha Łowcy asteroidów (Iskry 1967), książka nosząca jeszcze wszelkie znamiona młodzieńczości gatunkowej — konwencjonalna, sensacyjno — przygodowa fabuła, przesadna dbałość o detale naukowo — techniczne. Ostatnio jednak pojawia się u naszych zachodnich sąsiadów coraz więcej powieści i opowiadań SF, roztrząsających skomplikowane problemy humanistyczne. Ich autorami są: Günther Krupkat, Eberhard del Antonio, Hubert Horstmann, Wolf Weitbrecht i inni. O rosnącej randze fantastyki w tym kraju może świadczyć fakt, że próbują na jej terenie swoich sił wybitni pisarze, nie uprawiający dotychczas tego gatunku, jak np.: Anna Seghers czy prezentowany w niniejszym zbiorze Rolf Schneider. Przy Związku Pisarzy NRD działa komisja robocza SF, zajmująca się koordynacją pracy wydawnictw w tej dziedzinie, popularyzacją fantastyki i wymianą doświadczeń z zagranicą. Liczne powstające kluby miłośników fantastyki świadczą o rosnącym zapotrzebowaniu czytelniczym na tę literaturę.

Tyle, skrótowych z konieczności, informacji na temat topografii fantastyki naukowej w krajach demokracji ludowej. Dorobek polski znany jest na pewno czytelnikowi bliżej, na jego ogólną choćby prezentację nie pozwala szczupłość miejsca.

Warto wszakże uzmysłowić sobie, że poza Stanisławem Lemem, znanym szeroko w świecie literatury fantastycznonaukowej i wielce cenionym za wartościowe utwory SF, w naszym kraju zajmuje się twórczością science fiction prawie trzydziestu pisarzy, których książki wydają liczne polskie wydawnictwa, chętnie i coraz częściej tłumaczone przez edytorów zagranicznych. O pozytywnej ocenie dorobku twórczego autorów polskich świadczą liczne nagrody krajowe i międzynarodowe.

Na koniec kilka słów o kryteriach wyboru, jakimi kierowaliśmy się przygotowując tę antologię. Staraliśmy się zaprezentować polskiemu czytelnikowi najwybitniejszych autorów fantastyki naukowej z poszczególnych krajów, dbając równocześnie o różnorodność tematyczną wybranych utworów. Chcieliśmy pokazać wielość problemów poruszanych przez tę literaturę i różnorodność stosowanych przez nią poetyk. W miarę możności staraliśmy się, aby były to utwory nie tłumaczone jeszcze na język polski.

Wybór formy antologii opowiadań narzuca jednak pewnego rodzaju ograniczenia, jeśli chodzi o reprezentatywność poszczególnych pisarzy i ich utworów dla dorobku danego kraju.

Wydaje się, że w krajach europejskich (z wyjątkiem może Związku Radzieckiego i częściowo Polski) swą najpełniejszą realizację artystyczną znajduje fantastyka naukowa wciąż jeszcze w powieści. Stąd trudności w zredagowaniu antologii, która byłaby nie rekonesansem li tylko, ale i odzwierciedlała w pełni dorobek poszczególnych krajów.

I jeszcze jedna uwaga. W edytorskiej praktyce SF częsty jest zwyczaj, że w almanachach i antologiach obok tekstów stricte literackich publikuje się eseje i artykuły naukowe, których przedmiotem są nie wyjaśnione jeszcze problemy znajdujące się w sferze hipotez i domysłów, leżące niejako na pograniczu nauki i fantazji. W naszym zbiorze znalazł się również taki tekst — Sodoma i Gomora pióra węgierskiego pisarza Gyuli Hernadiego.

Czesław Chruszczewski

Jerzy Kaczmarek

Dymitr Bilenkin

Ciśnienie życia

Szedł wciąż przed siebie po czerwonej, zimnej równinie już drugą dobę. Ubrany był w widoczny z daleka jaskrawobłękitny kombinezon, nie łudził się już jednak nadzieją, że go odnajdą. To byłby cud, gdyby w jednostajny świat marsjańskiego wiatru wtargnął warkot motoru…

Szedł, oszczędzając siły, miarowym krokiem automatu: sześć kilometrów na godzinę — ani mniej, ani więcej. Myśli także zostały podporządkowane monotonnemu rytmowi. Z przebytej drogi zapadły w pamięć jedynie jakieś urywki. Wszystko inne zlało się w mglistą smugę, a poprzednie życie oddaliło się gdzieś w nieskończoność, zrobiło się małe i nierealne jak krajobraz w odwróconej lornetce…

Nie odczuwał również strachu. Istniał tylko tępy, bezmyślny ruch do przodu, istniało tępe zmęczenie w ciele i tępe odrętwienie myśli. Jedynie lewe ramię coraz bardziej bolało, obarczone butlą tlenową (prawa butla wyczerpała się i już musiał ją wyrzucić). Poza tym wszystko było w porządku — był syty, nie odczuwał pragnienia, ogrzewanie elektryczne pracowało bez zarzutu, buty też nie ocierały ani nie cisnęły. Nie musiał walczyć z umieraniem ciała, pozbawionego dopływu życiodajnej energii, nie musiał pełznąć ostatkiem sił, kierując się raczej instynktem niźli rozumem. Technika nawet teraz uwalniała go od cierpień.

Wciąż machinalnie poprawiał torbę, aby zrównoważyć obciążenie na ramieniu. Za każdym razem, kiedy to czynił, położenie głowy ulegało zmianie i świst wiatru w uszach (a właściwie w hełmofonie) to nasilał się, to znów słabł. Pomimo wiatru powietrze było przeźroczyste, jasno rysował się bliski horyzont; fioletowe niebo, fioletowy grunt. Chwytał mróz — może dlatego wydawało się, że rzadkie gwiazdy w zenicie płonęły surowo i nieulękle.

Jeszcze odczuwał zadowolenie pokonując niewysokie kopce. Podejście nie było strome — nie zwalniał kroku, przy zejściach przyspieszał nawet i cieszył się, że wzgórki pozwalają iść szybciej, chociaż to było jawne okłamywanie się i zdawał sobie z tego sprawę. Lubił w dzieciństwie wyobrażać sobie, że nie idzie, lecz jedzie; że nie jest człowiekiem — jest samochodem i zamiast nóg ma cztery koła. Przyjemnie było dodać sobie samemu gazu, to znaczy iść szybciej, „wykręcać kierownicę”, unikając zderzenia z przechodnim, czy naciskać hamulec… Teraz też wydawało mu się, że jest autem…

Stopniowo wydłużał się rzucony przez niego cień. Im niżej opuszczało się Słońce, tym czerwieńsza stawała się równina. Stoki pagórków płonęły jeszcze, ale za nierównościami zbierał się już mrok. Czaił się jak aksamitne łapy drapieżnika. Wiatr umilkł jakoś niezauważalnie. Wszystko odrętwiało i na Siewiergina — tak się kiedyś nazywał, teraz to jednak nie miało żadnego znaczenia — powiało tą trwogą, która zawsze uprzedza nadejście nocy, kiedy człowiek jest sam jeden bezbronny wśród pustyni…