Выбрать главу

— Jaki tam felieton!

— Właśnie! Jesteśmy na miejscu. Życzę szczęścia w miłości. Udałow ruszył w stronę swojego domu, który stał kilkaset metrów dalej, a Standal ostrożnie wydobył wolną ręką klucz i powoli włożył go do zamka, aby nie obudzić gospodyni mieszkania, od której wynajmował pokój.

Noc spędził bardzo niespokojnie, często budził się i odpędzał koszmary. Śniło mu się, że Głumuszka zmusza go do picia rozmaitych paskudztw i grozi wszczęciem postępowania sądowego.

Ranek był słoneczny i pogodny. Standal długo wpatrywał się we flakonik z lubczykiem, zanim odtworzył w pamięci wszystkie szczegóły nocnej wyprawy.

Pewnie mi się to jednak śniło — powiedział na głos i już zamierzał wyrzucić buteleczkę przez okno, gdy nagle ujrzał przez nie Alenę idącą w kierunku bazaru z koszykiem na zakupy w raku. Alena promieniowała takim blaskiem, że Standal zacisnął buteleczkę w dłoni i popędził do umywalni, aby dokończyć formalności porannych ablucji i pospieszyć na bazar za Aleną.

Rozminął się z nią, zaczai szukać na okolicznych ulicach, wpadł w rozpacz i zamierzał już pomknąć w stronę jej domu, ryzykując spotkanie ze złą Antarktydą, gdy nagle dojrzał postać Aleny za zwierciadlaną witryną sklepu spożywczego. Wszedł do środka i ogromnie się speszył.

Najwięcej klientów było w dziale monopolowym. Misza rzucił się tam, wcisnął w kolejkę przy samej ladzie za plecami jakiegoś zwalistego mężczyzny. Alena tymczasem kupowała ser oraz masło i nie widziała go. — Co wam podać, młody człowieku — zapytała ekspedientka.

— Puszkę soku mango — odparł Standal.

— To w dziale warzywniczym — powiedziała ekspedientka ze zdziwieniem. — Nie widzicie, że handluję napojami wyskokowymi, bodajby je szlag trafił?!

— Tak, tak, widzę — powiedział Standal. — Doskonale widzę.

Alena spojrzała w jego stronę, wobec czego Misza nieco przysiadł.

— Jakiś nienormalny — powiedział któryś z klientów.

— Normalniejszy od was — odparła sprzedawczyni z nieoczekiwanym rozdrażnieniem w głosie. — Normalniejszy, bo chce się napić naturalnego produktu.

Standal na ugiętych nogach przekradał się do działu warzywniczego. Alena wyszła już ze sklepu, wobec czego bez dalszych przeszkód kupił sobie puszkę soku z mango.

Brakowało mu jeszcze szklanki. Ukradł ją w samoobsługowej stołówce, ukrył pod koszulą i jak na złość akurat w tej samej chwili, podszedł do niego redakcyjny kolega, kierownik działu listów. Standalowi koszula odstawała na brzuchu i kolega zrezygnował z podania mu ręki. Westchnął współczująco i delikatnie się odwrócił.

„No tak — pomyślał znękany Standal, lawirujący między stolikami w kierunku wyjścia — jeszcze tego tylko brakowało, żeby w robocie koledzy zaczęli gadać, że jestem alkoholikiem i w dodatku mam lepkie ręce”.

Wyszedł na ulicę i natychmiast zrozumiał, że wszystkie jego starania były daremne. Alena zniknęła. Misza pomknął ulicą Puszkina, skręcił w Czerwonoarmiejską, zajrzał do księgarni. Alena jakby się pod ziemię zapadła.

Wtedy Misza Standal, ściskając w jednym ręku puszkę soku mangowego, w drugim zaś skradzioną szklankę, poszedł, gdzie go oczy poniosą.

Nogi same przywiodły go do parku. Aleje zalane były porannym słońcem, poprzekreślane cieniami starych lip i całkowicie puste. Misza wyszukał ustronną ławeczkę w cieniu rozłożystego drzewa, usiadł na niej i oddał się rozpaczy. Tak wszystko doskonale się zapowiadało i tak paskudnie skończyło. A teraz w dodatku iść trzeba do stołówki i zwracać szklankę, ryzykując spotkanie z innym redakcyjnym kolegą… Można zresztą poczekać i użyć szklanki zgodnie z przeznaczeniem.

Standal wyjął z kieszeni scyzoryk, zrobił w puszce dwie dziurki i właśnie zamierzał ugasić pragnienie egzotycznym sokiem, gdy usłyszał czyjeś kroki.

Uniósł głowę.

Do ławeczki zbliżała się Alena Wiszniak. Bez najmniejszego wysiłku niosła ciężki koszyk z zakupami i patrzyła na Standala spokojnymi, brązowymi oczyma.

— Zachciało się pić? — zapytała, a Standal spróbował ukryć za plecami rękę z puszką, jakby go przychwycono na wstydliwej czynności.

— Co z wami?

Alena wznosiła się nad Misza, niczym posąg greckiej bogini, a słoneczne promienie przenikały przez jej bujne włosy i złociły brzoskwiniowy puszek na policzkach. Na ten widok Standal odzyskał spokój. Zrozumiał bowiem, że nie boi się już pięknej Aleny, że dziewczyna niebawem przestanie się nad nim znęcać, przestanie patrzeć z wysoka.

— Postawię koszyk na ławce — powiedziała Alena. — A skąd wzięliście szklankę? Przynieśliście z domu?

— Ukradłem — powiedział Standal.

— To bardzo nieładnie — zauważyła Alena. — Poczęstujecie mnie sokiem? Okropnie się zmęczyłam.

— Naturalnie — ucieszył się Standal, bo zdobycz sama szła mu w ręce. — Przecież ja na was czekałem.

— Doprawdy?

Nastąpiła chwila niezręcznego milczenia. Alena przymrużonymi oczyma patrzyła na słońce i zachowywała się tak, jakby początkowo zamierzała za moment wstać i pójść sobie, ale ranek był taki piękny i rozleniwiający, że nie mogła się na to zdobyć. Standal zapomniał o lubczyku i z zapartym tchem wpatrywał się w czarujący profil dziewczyny.

Chyba sobie pójdę — powiedziała nagle Alena. — Zapomnieliście o mnie.

— Poczekajcie! — wykrzyknął Standal. — Dlaczego? Ja o was pamiętani.

— Wobec tego spełnijcie obietnicę.

— Obietnicę?

— Słuchajcie, Standal. Zachowujecie się dziwnie. Chce mi się pić, a wy dusicie puszkę w ręku, jakbyście żałowali mi odrobiny zwyczajnego mangowego soku.

— Tak, tak — powiedział Standal i przechylił puszkę. Gęsty żółty płyn przeleciał obok szklanki, wobec czego Alena wyciągnęła rękę i pomogła Standalowi. Rękę miała miękką i ciepłą.

Standal przypomniał sobie o lubczyku. Trzeba było nalać go do szklanki i to tak, żeby Alena tego nie zauważyła.

— Starczy już — powiedziała Alena. — Dla mnie starczy, bo dla was nic nie zostanie.

— Zaraz powiedział Standal, stawiając puszkę z sokiem na ławce i odsuwając rękę ze szklanką jak najdalej od Aleny. Wolną ręka usiłował otworzyć w kieszeni buteleczkę z lubczykiem.

Patrząc na jego niezręczne ruchy, Alena roześmiała się i cały park rozbrzmiał srebrzystymi dzwoneczkami jej głosu.

— Popatrzcie! powiedział Standal, patrząc ponad jej głową. — Szybciej! Alena odwróciła się, a Standal wyszarpnął flakonik i opróżnił go do szklanki.

— Co się stało? — Alena znów patrzyła na Misze, ale buteleczka powędrowała już za oparcie ławki. Standal głęboko odetchnął.

— Bardzo śmieszny gołąb — powiedział. — Już odleciał.

Alena napiła się i oddała szklankę Miszy. Misza wylał do niej resztę soku i zaczał pić nie spuszczając oczu z dziewczyny. Sok ściekał mu na koszulę, ale nie zauważył tego, bo lękał się, że Alena odejdzie, obrazi się, a wówczas lubczyk nie podziała.

— Wystarczy — powiedziała Alena. — Ktoś tutaj idzie. Zuch jesteście, Misza. Tylko nie bójcie się mnie. Traktuję was zupełnie inaczej niż sądzicie.

"Zaczęło się" — pomyślał Misza z drżeniem w sercu.

— Jestem bardzo nieśmiała i dopiero teraz nabrałam trochę odwagi. Kiedy wczoraj odeszliście, napisałam do was list. Nie pogniewaliście się?

— Wczoraj? — zapytał głupio Misza.

— A czemu się dziwicie?

— Wczoraj — powtórzył tępo Misza.

— Pomyślałam sobie… Dajcie mi jeszcze trochę soku. Zachowuję się jak mała dziewczynka…