— Tak? — powiedziała Lucyna roztargnionym tonem, gładząc smukłymi, długimi palcami delikatny puszek polanki. — To ciekawe. Polanowski.
Zupełnie jej to nie interesowało. Znów znieruchomiała, a ja chciałem opowiedzieć jej o Polanowskim, przekonać ją, że Polanowski jest brzydki, nudny i natrętny, nierozważny, a nawet głupi… Teodor Fiodorowicz różnił się od wszystkich pozostałych śmiertelników zadziwiającym uporem, który można było porównać z uporem mrówki, zajadłością buldoga i zdolnością poświęcenia się dla sprawy, nawet wówczas, gdy owa sprawa w oczach innych śmiertelników nie warta była funta kłaków. Chociaż, któż to może powiedzieć, co istotnie jest najważniejsze w naszym zawikłanym, skomplikowanym świecie? Dobrze było żyć w spokojnym, prowincjonalnym dwudziestym wieku, kiedy wszystko było jasne i oczywiste. Newton był czczony jako autorytet, a w szkołach studiowano prace Eurypidesa, kiedy ludzie z żółwią prędkością latali prymitywnymi samolotami, nikt się nigdzie nie spieszył, a na malutkich przystankach zatrzymywały się sapiące pociągi. Teraz o leniwej błogości owych czasów mogą marzyć jedynie babcie, a wnuki, jak to wnuki, nie dosłuchują do końca rozlewnych babcinych opowieści i uciekają, odlatują, dematerializują się… Pewnie się już zestarzałem, bo w przeciwnym razie niby dlaczego miałbym zatęsknić do spokojnej przeszłości?
Polanowski łączył w sobie tempo i zdecydowanie naszych czasów z pełną uporu konsekwencją wieku minionego. Był ideałem, który wypadł poza strumień czasu i jakimś cudem utrzymał się w przestrzeni. Cudem, ale jakże mocno!
Wezwał mnie do siebie kierownik kopalni Rodriguez i powiedział:
— Lee, mamy gościa. Gościowi trzeba pomóc. Zaprowadzisz go do kopalni?
— Za późno — odparłem. — Od wczoraj kopalnia jest unieruchomiona i ty wiesz o tym lepiej ode mnie. Lada chwila może ruszyć woda.
— To szczególny wypadek, Lee — powiedział Rodriguez, mrużąc prawe oko. — Poznajcie się.
Dopiero teraz spostrzegłem w kącie gabinetu mężczyznę, który siedział złożony we troje i gapił się w podłogę. Jednak pierwsze wrażenie było mylne. Facet tylko czekał na właściwy moment, aby rzucić się do walki. Pokonał już niezłomnego Rodrigueza i teraz zamierzał stłamsić mnie.
— Dzień dobry — powiedział, prostując po kolei wszystkie stawy. — Nazywam się Polanowski, Teodor Piodorowicz Polanowski. Słyszeliście o mnie?
Nie miał wątpliwości, że słyszałem o nim. A ja nie słyszałem, do czego natychmiast przyznałem się bez wielkiego wstydu.
— Ja natomiast o was słyszałem — powiedział Polanowski z pewną urazą. — Rodriguez powiedział mi, że jesteście najlepszym zwiadowcą w kopalni, że znacie ją jak swoje pięć palców. Powiedział też, że akurat nie macie nic do roboty. Zgadza, się?
— Rodriguez wie lepiej — powiedziałem.
— Teraz, gdy was zobaczyłem, ja również nie mam co jdo tego najmniejszej wątpliwości — oświadczył Teodor głosem surowego, lecz sprawiedliwego egzaminatora. — I dlatego liczę na was.
Odwróciłem się do Rodrigueza i przybrałem wyraz niesłychanego zdumienia. Ten Teodor zupełnie mi się nie podobał, a w ogóle to miałem wolny tydzień, który chciałem spożytkować na wyprawę w góry.
— Słuchajcie! — powiedział Teodor, świdrując mnie potężnym nosem, któremu było wyraźnie ciasno na zbyt wąskiej twarzy. — Liczę na was. Jesteście moją ostatnią nadzieją, bo Rodriguez samego nie chce mnie puścić do kopalni.
— Tego tylko brakowało! — powiedziałem. — Żywi stamtąd nie wyjdziecie.
— Uprzedzam was — oświadczył na to Teodor — że mimo wszystko wejdę do kopalni, choćbym miał iść sam. I jeśli tam zginę, cała odpowiedzialność, mam na myśli odpowiedzialność moralną, spadnie na was.
Wydobył z kieszeni gigantyczną dłoń i wyprostował masywny palec, aby skierować go oskarżającym gestem w stronę Rodrigueza. I w moją.
— Wybaczcie, profesorze — powiedział Rodriguez z niezwykłą galanterią, o którą nigdy bym go nie posądził — nie zapraszaliśmy was i gdybyśmy wiedzieli wcześniej o waszym przyjeździe, nigdy nie wyrazilibyśmy zgody na lądowanie o tej porze roku. Przylećcie do nas za trzy miesiące, a wtedy wszystko będzie w porządku.
— Za trzy miesiące nie będę miał tu nic do roboty i wy doskonale o tym wiecie — powiedział Polanowski. — Muszę zejść do kopalni dziś lub jutro.
— Przecież lada moment popłynie woda! — wykrzyknąłem. Zrobiło mi się żal Rodrigueza. Szef nie był niczemu winien i zawołał mnie tylko po to, abym potwierdził, że teraz istotnie do kopalni schodzić nie można.
— Zdążę — powiedział Teodor. — Bywałem w znacznie gorszych opałach. Takich warunków nawet nie potraficie sobie wyobrazić. Zawsze wychodziłem cało, przecież to moja praca i muszę ją wykonywać.
— Wszyscy pracujemy — powiedziałem. Rodriguez przekładał jakieś papiery na biurku i walka z Teodorem spadła na moje barki.
— Jeśli nie zejdę do kopalni — oświadczył Polanowski — to nie dokonam odkrycia.
— W naszej kopalni wszystkie odkrycia zostały już dokonane.
— Tak? A co wy wiecie o entomologii?
— Absolutnie nic.
— Jak wobec tego możecie utrzymywać, że wszystko zostało już odkryte?
Otworzył teczkę, którą dotychczas trzymał pod pachą. W teczce między dwoma arkusikami przezroczystego plastyku spoczywał, niczym cenny klejnot, kawałek motylego skrzydła. Nieduży, wielkości dłoni. Skrzydło było intensywnie błękitne, ale doskonale widziałem, że wystarczy obrócić je o kilka stopni, aby okazało się, że jest pomarańczowe, a gdy obracać je dalej, to pozielenieje.
— Wiecie, co to jest? — zapytał Teodor.
Nie spodobał mi się jego inkwizytorski ton.
— Wiem — odparłem. — Dlaczego niby mam nie wiedzieć? To fragment skrzydła motyla, który nosi u nas nazwę tęczaka i jeszcze wiele innych.
— Widzieliście go sami?
— Sto razy.
— Co wiecie o tym motylu?
— Niewiele. Żyje na drzewach.
— Wielkość?
— One bardzo wysoko latają. No, powiedzmy, ma jakieś pół metra rozpiętości skrzydeł.
— A ile tych skrzydeł?
— Chyba dwa? A może cztery? Nie liczyłem.
— Osiem — poprawił mnie Rodriguez nie odrywając się od papierków. — I sześć par nóg. Chłopcy mi kiedyś przynieśli. Chciałem zachować, zawieźć do domu, ale mole zjadły.
— Możecie mi schwytać przynajmniej jeden egzemplarz? — nie dawał za wygraną profesor.
— Kiedy? Teraz ich nie ma. Gdy będą drzewa, będą i motyle. Dlatego właśnie radzę wam przyjechać za trzy miesiące. Naoglądacie się ich, ile dusza zapragnie. Ale te motyle okropnie cuchną. Tak samo jak kwiaty na drzewach. Gorzej niż amoniak.
— Nieważne — machnął ręką Teodor. — Dla nauki nie jest ważne czy coś cuchnie, czy nie cuchnie, skoro w żadnym zbiorze na całym świecie nie ma ani jednego kompletnego egzemplarza. Skoro nikt nie zna cyklu życiowego tej istoty, skoro tylko ja mam na ten temat pewne idee…
— Jakież to idee?
Zawsze tak bywa, że człowiek zajmuje się pracą, a tu mu na głowę spada wujaszek Teodor z ideami.
— Moje idee dotyczą cyklu życiowego tych istot.
— Po co więc włazić do kopalni?
— Słuchajcie, Lee, nigdy nie zastanawialiście się, skąd biorą się wasze tęczaki?
— Z bulwy. Niby skąd mogły by się brać?
Te moje słowa wtrąciły uczonego męża w niejakie zmieszanie.
— Tak sądzicie? Domyśliliście się, czy też widzieliście?
— Mogą wylęgać się tylko w bulwie — odparłem.