— Wobec tego idziemy do kopalni. Znajdziemy tam poczwarki.
— I co dalej?
— Dalej? — Teodor znów osłupiał ze zdumienia. — Będziemy hodować tęczaki na Ziemi! Wiecie, czym jest materia, z którego zrobione są te skrzydła? To przecież niesłychanie piękny, wytrzymały, po prostu nieprawdopodobny materiał!
Rodriguez wydobył ze sterty papierzysk prognozę meteo na najbliższe dni.
— Proszę spojrzeć — zwrócił się do Polanowskiego. — Temperatura już przekroczyła normę. Dziś w południe radiacja słoneczna osiągnie poziom krytyczny. Widzicie, że chciałem pójść wam na rękę, wezwałem Lee i niczego mu zawczasu nie mówiąc, zaproponowałem zejście do kopalni. Jego zdanie pokrywa się z moim. Wobec tego sprawę uważam za zamkniętą. Jutro obejrzycie sobie kiełkowanie pędów, a jest to widok doprawdy niezwykły… Przyjeżdżają tu do nas filmowcy, malarze, artyści. Potem schwytacie motyle, w czym z przyjemnością wam pomożemy.
— Teraz nie chodzi mi o motyle. Trzeba odszukać wczesne stadia metamorfozy. Kiedy motyle wylecą, będzie już na to za późno. Czyżbyście tego nie rozumieli?
— Doskonale rozumiem, ale do kopalni nie wpuszczę — powiedział Rodriguez. — Definitywnie.
Przesunął sobie selektor, gdyż istotnie w każdej chwili mogli zjawić się goście, których trzeba było odpowiednio rozlokować. Każdy z nich był przekonany, że właśnie on jest główną ozdobą uroczystości.
— Kosmodrom? — zapytał Rodriguez. — Drugi statek z Ziemi jeszcze nie wylądował?
— Dostanę się do kopalni. Nie myślcie, że potraficie mnie powstrzymać. Mnie usiłowały powstrzymywać indywidualności znacznie silniejsze od was — oświadczył Teodor.
— No i jak? — zainteresował się Rodriguez, który sam uważał się za silną indywidualność.
— Nic z tego nie wyszło! — Teodor zachrzęścił stawami, obrócił się na pięcie i jednym, niewiarygodnie długim krokiem opuścił pokój.
— Dobrze się u nas urządziliście? — krzyknął Rodriguez głosem gospodarza.
Polanowski nie odpowiedział i Rodriguez zwrócił się do mnie:
— Przypilnuj go, bo rzeczywiście może poleźć na dół.
— Przy szybie jest dyżurny.
— Mimo wszystko miej go na oku. Jeśli profesor utonie, nauka nigdy nam tego nie wybaczy.
Wyszedłem z budynku. Nad doliną, nagą, szarą i obrzydliwie monotonną wznosiły się tumany lodowatego kurzu. W zagłębieniach gruntu leżał gruby szron. Zbliżał się wieczór. W powietrzu wyczuwało się jakiś niepokój i napięcie, które zawsze poprzedzało eksplozję wiosny. Wiał silny wiatr i kurz kłębił się wokół pudełkowatej konstrukcji wyciągu szybowego, zasypywał drogi dojazdowe i wielkimi zwałami gromadził się przy pierścieniu suszarni. Na ciemniejącym niebie zapłonęła zielonkawa wstęga — lądował statek. Kosmodrom leżał o dwieście kilometrów dalej. Strasznie mnie tam ciągnęło. Ciągnęła sama atmosfera osiedla kosmodromowego, w którym jest wiele nieznajomych ludzi, zamieszania i hałas, gdzie człowiekowi nowiny spadają z nieba na głowę. Wróciłem do Rodrigueza i poprosiłem go, aby wysłał mnie po gości. I tak ktoś będzie musiał po nich wyjechać.
Z kosmodromu wróciłem późno. Było już prawie ciemno, księżyce, a jest ich tutaj aż sześć sztuk, po kolei wytaczały się zza horyzontu i pędziły po nieboskłonie. Poszedłem do kopalni, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Na szczycie wzgórka, przy wylocie nowego szybu, spotkałem chłopaków z pierwszej zmiany. Stali wokół wypukłości i spierali się o to, czy pęd wykiełkuje jutro, czy jeszcze nie. Wzgórek w ciągu dnia urósł i teraz sięgał mi już do ramienia. Powiedziałem, że kiełek jutro jeszcze się nie pokaże, a chłopcy mi uwierzyli, bo siedziałem tu od pięciu sezonów i uchodziłem za weterana. Teodora przez cały wieczór nigdzie nie widziałem i prawdę mówiąc zapomniałem o nim. Mało to dziwaków trafia na nasza planetę? Zapytałem, kto dyżuruje przy kopalni, dowiedziałem się, że Achundow, i poszedłem do domu.
Kiełek mało mnie interesował, bo widziałem go już pięć razy. Ostatecznie nawet najwspanialszy widok, dla którego ludzie przelatują pół galaktyki, może się w końcu znudzić. Dla nich to jest cudo, a dla mnie powszednia robota. Zacząłem przygotowywać sprzęt na wyprawę w góry. Karenina pokazała mi kiedyś grotę, której ściany oblepione były cudownymi szmaragdami. Chciałem przywieźć Lucynie ładną druzę. Do gór miałem pół dnia jazdy, a do groty jeszcze co najmniej dzień marszu.
Położyłem się o drugiej w nocy, a o trzeciej obudził mnie Rodriguez i zapytał, kiedy ostatnio widziałem Teodora Połanowskiego. A ja go, jak już mówiłem, nie widziałem przez cały wieczór. Miałem go niańczyć, czy co?
— Nie ma go w pokoju i na całym terenie — martwił się Rodriguez.
— Pokręci się przy szybie i wróci — powiedziałem. — Tam dyżuruje Achundow. On go nie wpuści.
— A jednak…
Szef każe, personel musi: ubrałem się, zwymyślałem, na czym świat stoi entomologię i jej zwariowanych adeptów, no i poszedłem pod wieżę wyciągową, aby dowiedzieć się, czy Achundow nie widział przypadkiem tego cholernego Teodora.
Achundow Teodora nie widział, a to z tej prostej przyczyny, że był wyłączony. Widocznie Polanowski zaszedł go od tyłu, przyłożył do nosa gałgan nasycony narkotykiem i Achundow momentalnie usnął. Sami byliśmy sobie winni. Przywykliśmy do tego, że tutaj wszelka zwierzyna pojawia się dopiero latem i dopóki pad nie wykiełkuje, nie mamy się czego obawiać. Kto zresztą z własnej woli wlezie do naszej kopalni? Achundow siedział przed drzwiami, patrzył w gwiazdy i ani mu było w głowie spodziewać się jakiegoś napadu.
Trzeba było wzywać Rodrigueza i lekarza, cucić Achundowa, który oświadczył, że nic nie widział i niczego nie słyszał.
Gdyśmy to już wiedzieli, Rodriguez powiedział:
— Po prostu nie wiem, co teraz zrobić — i popatrzył na mnie.
— A jak wygląda ostatni komunikat? Może on sam wydostanie się na powierzchnię?
— Komunikat jest do niczego — odparł Rodriguez. — Zresztą sam słyszysz.
Owszem, słyszałem coraz głośniejszy szum dobiegający spod ziemi. Kopalnia ożywała.
— Wobec tego pójdę — powiedziałem.
— Kogo ci dać?
— Nikogo. Samemu łatwiej.
— Ale mnie z sobą weźmiesz?
— Nie masz doświadczenia. W dodatku, zanim cię przygotujemy, będzie już za późno. A ja mam wszystko na podorędziu, bo wybierałem się z samego rana w góry. Naciągnę tylko skafander i już.
— Ja cię przepraszam, Lee — powiedział Rodriguez.
— To nie twoja wina — odparłem. — Przecież prosiłeś, żebym go pilnował.
Drzwi nadszybia były wyłamane czysto i fachowo. Ja bym tak nie potrafił.
Sprawdziłem szczelność skafandra, wziąłem zapasowy zbiornik i maskę tlenową dla Teodora, liny, noże i czekan. Rodriguez klepnął mnie po hełmie. Do świtu brakowało jeszcze dwóch godzin i mieliśmy nadzieję, że woda przed wschodem słońca nie ruszy, chociaż nie mieliśmy pewności. Rodriguez i Achundow zostali na powierzchni, aby utrzymywać ze mną łączność. Doktor poszedł obudzić Sinha i przysłać go tu na wszelki wypadek z drugim skafandrem. Rodriguez włączył awaryjne zasilanie głównej windy. Poprzestaliśmy na tym, gdyż nie chcieliśmy budzić ludzi i wzniecać popłochu.
Wszedłem do windy, a Rodriguez pokazał mi gestem, abym starał się zbyt długo nie siedzieć pod ziemią. Sam nie miałem na to wielkiej ochoty, bo dotychczas nie zdarzyło mi się zjeżdżać na dół w takim momencie.
Byłem sam i w wielkiej kabinie windy czułem się nieswojo, gdyż zawsze schodziłem pod ziemię z całą zmianą. Ściany głównego szybu połyskiwały w świetle reflektora czołowego. Zawartość soku w złożu była znacznie wyższa od normalnej. Mdlący zapach wypełniał całą kopalnię. Był to zwykły, niezbyt przyjemny zapach, którym wszyscy byliśmy, jak się zdawało, przesyceni do końca swoich dni. Nawet przez niskie buczenie windy przebijały westchnienia, szmery i bulgotanie, co sprawiało wrażenie, że za ścianami szybu poruszają się spragnione wolności żywe istoty.