Na dole w głównej komorze wydobywczej postałem z minutę, zastanawiając się, w którą stronę Teodor mógł się udać. Tunel wiodący na zachód chyba go nie zainteresował. Był zbyt szeroki, wydeptany i gładki. Nie wiedziałem, czy Polanowski miał przy sobie chociaż latarkę. Pewnie miał. Sprawiał wrażenie człowieka przewidującego.
Ze ścian płynęła woda i spąg głównej komory był nią pokryty do wysokości jakichś pięciu centymetrów. Opuściłem przyłbicę hełmu.
— Jak ci leci? — zapytał Rodriguez. Włączyłem nadajnik.
— Dużo wody — odparłem.
Wielki płaskacz wypadł ze ściany i ruszył ku windzie, jakby zamierzał udać się nią na powierzchnię. Zwierzak głośno taplał się w wodzie, wobec czego pogroziłem mu czekanem, żeby zachowywał się przyzwoiciej.
— Którędy teraz pójdziesz? — zapytał Rodriguez.
— Nowym szybem — odparłem. — Opada w dół i twój entomolog z pewnością dojdzie do wniosku, że najszybciej dotrze nim do najbardziej zapadłych kątów kopalni. On przecież stara się dojść do najgłębszych partii.
— Najgłębszych i najbliższych środka — powiedział Rodriguez. — Wczoraj wypytywał mnie o wszystko, a ja mu jak ten głupi pokazałem plany. Teodor wcale nie ukrywał, że zamierza szukać swoich poczwarek w głównych pniach.
— Ładne rzeczy! — powiedziałem ze złością. — Przecież tam jest kompletny potop.
Nie przerywając rozmowy szedłem w dół potykając się i ślizgając na słodkawej masie złoża i od czasu do czasu przeskakując przez nierozebrane fragmenty transportera.
— Rodriguez — powiedziałem. — Która to brygada zostawiła tu jakieś pięćdziesiąt metrów transportera?
— Wiem o tym — odparł Rodriguez. — Usiłowali mnie przekonać, że to peryferyjny chodnik i że nie ma sensu wynosić stamtąd ciężarów, żeby za parę dni ciągnąć je z powrotem. Wyraziłem zgodę na pozostawienie. Na zasadzie eksperymentu.
— W wyniku tego eksperymentu trzeba będzie sprowadzać z Ziemi nowy transporter.
— Dobra, dobra — odparł Rodriguez. — Czasami trzeba zaryzykować.
— Im się po prostu nie chciało zabrać sprzętu i na tym polega cały twój eksperyment.
Byłem w paskudnym nastroju, Rodriguez doskonale to rozumiał i nie reagował na moje zrzędzenie.
W posuwaniu się naprzód przeszkadzały mi różne zwierzaki. Zimą mieszkańcy kopalni śpią albo spokojnie drążą swoje chodniki. A teraz… niektóre z nich miały okropnie złośliwe usposobienia i przerażający wygląd. W skafandrze nie musiałem się ich lękać, ale przecież Teodor zeszedł tu praktycznie nagi. Niby zwierząt zagrażających życiu na dole nie było (w zeszłym roku przyjeżdżali biologowie, badali je i kroili), ale pamiętam jak dziś, że Achundow nastąpił na jakiegoś robaka i leżał potem przez tydzień z nogą jak kłoda.
Chodnik zakręcił w lewo i zaczął opadać w dół pod większym kątem. To był chodnik zwiadowcy prowadzący do wielkiej komory niemal w samym środku złoża. Komora była pochodzenia naturalnego. Zamierzaliśmy ją wykorzystać do własnych celów, ale w pobliżu przebiegały główne pnie naczyniowe, wobec czego zostawiliśmy komorę w pierwotnym stanie, aby nie uszkodzić pokładu.
Szedłem chodnikiem, po przyłbicy hełmu ściekał płyn i trzeba ją było od czasu do czasu ocierać, aby ciecz nie zgęstniała. Reflektor niewiele dawał, gdyż jego światło migotało w kroplach wody, oślepiało i przeszkadzało patrzeć do przodu.
— Pomyślałem nagle: jaka to głupota, że nie nazywamy rzeczy po imieniu! Przecież pierwsi zwiadowcy nazywali wszystko zwyczajniej. Złoże na przykład nazywali bulwą. Dopiero my, służba eksploatacyjna, nakleiliśmy na bulwę oficjalną etykietkę: złoże.
Kiedy zaproponowano mi przyjazd na tę planetę, z początku myślałem, że chodzi o prawdziwą kopalnię. Kiedy mi wytłumaczono, jak jest w istocie, zdecydowanie odmówiłem. A potem przemogła ciekawość, i w końcu tu przyjechałem. Wcale tego zresztą nie żałuję. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Robota jak robota. Sama planeta też mi się podoba, bo cała jest jedną wielką, białą plamą.
Chociaż kopalnie są tu najważniejsze i najbardziej interesujące. Pamiętam, jak kiedyś usiłowałem wytłumaczyć Lucynie, — co to wszystko znaczy.
— Wyobraź, sobie, kochanie, planetę, na której pory roku zmieniają się dwukrotnie szybciej niż u nas. W pobliżu równika rozpościera się na niej rozległa równina otoczona górami. Panuje tam okropnie kontynentalny klimat. Zimą nie ma ani kropli wilgoci, a mrozy dochodzą do stu stopni. Jak sądzisz, co tam rośliny robić mogą zimą?
Lucyna marszczy swe piękne czółko.
— Pewnie zrzucają liście.
— To by nie pomogło.
— Wiem — oświadczyła Lucyna. — Nie podpowiadaj. Rośliny usychają i zagrzebują nasiona w ziemi.
— Skomplikujemy zadanie. Lato jest krótkie trwa niecały miesiąc. W tym czasie rośliny powinny zakończyć cykl rozwojowy, wydać nowe nasiona…
— Wiem — przerwała mi Lucyna. — One bardzo szybko rosną.
— Teraz sprowadzę do wspólnego mianownika wszystkie twoje teorie i nieco je uzupełnię. Wyobraź więc sobie bardzo wielką roślinę. Tak wielką, aby mogła dosięgnąć korzeniem do wody, która tam zalega bardzo głęboko pod ziemią. Ten korzeń jest nie tylko pompą tłoczącą wodę do łodygi, lecz także spiżarnią magazynującą substancje odżywcze. Po prostu bulwą. Tyle tylko, że półkilometrowej średnicy.
— Pół kilometra! — wykrzyknęła Lucyna i rozłożyła ręce, aby łatwiej wyobrazić sobie tę wielką bulwę.
— Teraz — kontynuowałem — roślina może spokojnie obumierać na zimę. Zasadnicza jej część żyje setki lat, ale żyje pod ziemią. Gdy tylko nastanie wiosna, roślina wypuszcza nowe pędy, a bulwa karmi je i poi. Nasza kopalnia mieści się wewnątrz bulwy. Drążymy w niej swoje chodniki niczym gąsienice w jabłku, starając się nie uszkodzić głównych naczyń, którymi woda dociera do rośliny. Po jakichś trzech latach zaczynamy drążyć następną roślinę. W dolinie jest ich całe mnóstwo, chociaż rosną daleko od siebie. Są tam bulwy młodziutkie, wielkości dwupiętrowego domu, ale są również bulwy-staruszki. Znaleźliśmy jedną, która miała ponad kilometrową średnicę.
— A czy tam są inne… owady? — tym pytaniem Lucyna dała mi prztyczka w nos. Zawsze chciała, abym był kapitanem co najmniej międzygwiezdnego liniowca.
— Mamy bardzo licznych konkurentów. Nie sądzisz chyba, że bulwa, jedyne źródło pokarmu w tej dolinie, mogła zostać zignorowana przez miejscowe stworzenia?
— Nie sądzę — zgodziła się Lucyna i zapytała bez szczególnego niepokoju o całość mojej skóry:
— A czy one was przy okazji nie zjedzą?
— Nie wiem, nie zwalczamy się nawzajem. Te zwierzęta są jaroszami.
— No, a czy na nie ktoś poluje? — Lucynie moje życie na planecie wydało się zbyt blade, mało dramatyczne.
— Kiedy następuje lato, w dolinie pojawiają się drapieżniki polujące na owady i zwierzęta spędzające zimę wewnątrz bulwy, a latem wychodzące na powierzchnię ziemi. Dla nich bulwa stanowi jedynie zimowe schronienie. Mamy tam na przykład niezwykle piękne motyle z półmetrowymi skrzydłami. Nazywamy je tęczakami.
— Chcę mieć takiego motyla — powiedziała natychmiast Lucyna.
— Postaram się go schwytać — obiecałem. — Ale dla nas motyle nie są najważniejsze. Zależy nam na mięsistej, obfitującej w cukry, białko i witaminy masie, którą konserwujemy lub suszymy. Karmimy nią całą planetę i okoliczne bazy kosmiczne, wysyłamy ją nawet na Ziemię. Masa bulwy jest doskonałym surowcem perfumeryjnym i farmaceutycznym. Pewnie o tym zresztą czytałaś…