— Naturalnie — odparła pośpiesznie piękna Lucyna, ale jej nie uwierzyłem.
Szedłem więc wąskim, podziemnym chodnikiem akurat tego dnia, kiedy w ogóle nie wolno było zjeżdżać do kopalni. Nastąpiła wiosna. W ciągu najbliższej doby, a może nawet wcześniej, naczynia bulwy zaczną tłoczyć ku górze całe rzeki wody. Na ten okres kopalnię unieruchamia się, wywozi się z niej sprzęt i dopóki nie zakończy się wzrost pędów, my wszyscy mamy urlop. Trwa on zwykle dwa do trzech tygodni. A ten zwariowany entomolog zamiast trochę poczekać wlazł tutaj sam i to w dodatku bez skafandra. Zachciało mu się odnaleźć poczwarki. Okazało się, że wybrałem dobrą drogę. Wywołałem Rodrigueza:
— Juan, znalazłem rozpłatanego spieszniaka. Teodor tędy przechodził.
Spieszniak wyglądał przerażająco, ale był zwierzakiem zupełnie nieszkodliwym. Spotykaliśmy je często, przywykliśmy do nich, a z ciężkich, błyszczących szczęk chłopcy robili noże i inne egzotyczne pamiątki. Sam kiedyś przywiozłem taki nóż Lucynie. Wyrzuciła go natychmiast, gdy tylko dowiedziała się, że to kawałek żuchwy jakiejś tam gąsienicy.
Polanowski nie mógł być zbyt daleko. Miałem na nogach ciężkie buty, które prawie nie ślizgały się po lepkim gruncie, wiedziałem, dokąd iść i nie szukałem niczego poza Teodorem. Nie robiłem też po drodze sekcji napotkanych przypadkowo robaków.
Iść było coraz trudniej. Ze stropu spadały krople, z których każda mogłaby wypełnić szklankę, pod nogami chlupotało. Ściany chodnika wybrzuszały się pod naporem soku. Bulwa radośnie buczała. A w tej lepkiej otchłani krążył gdzieś Teodor i z każdą minutą jego uratowanie stawało się coraz bardziej problematyczne.
W górę pełzły i biegły gąsienice, nimfy, płaskacze, mangusty, spieszniaki i gogle — wszyscy ci mieszkańcy bulwy, którzy nawet latem nie wychodzą na powierzchnię i przez cały rok siedzą w niej jak w bezpłatnym pensjonacie. Uciekinierzy szli zwartą ławą, starając się odejść jak najdalej od centralnego pnia naczyniowego. Wiedzieli, dokąd mają uciekać. Rozsuwałem tę lawinę swoimi ciężkimi buciorami. Wielka, czarno-pomarańczowa tygrysia mangu-sta uniosła głowę i obejrzała się za mną ze zdumieniem. Pomyślała pewnie: dokąd się ten idiota pcha? Stamtąd żaden z podziemnych mieszkańców żywy nie wraca.
Spodziewałem się odszukać Teodora w komorze, ale znalazłem tam jedynie ślady jego niedawnego pobytu. Jednej ze ścian zadał kilka ran nożem, jakby coś z niej wygrzebał. Zaraz potem widocznie udał się do dziury. Tego właśnie nie powinien robić pod żadnym pozorem. Połączyłem się z Rodriguezem.
— Paskudna sprawa — powiedziałem. — Ten wariat poszedł dalej.
— Oho — powiedział Rodriguez i zamilkł.
Doskonale rozumiałem, dlaczego milczy. Obowiązek zwierzchnika nakazywał mu natychmiast odwołać mnie na powierzchnię. Ale nie mógł tego zrobić, gdyż oznaczało to zgubę Teodora. Dziura prowadziła do jednego z głównych naczyń bulwy. Były to pionowe tunele, którymi woda docierała do kiełkującego pędu. Zdarzało mi się wchodzić tam w dobrym, suchym okresie, ale i wtedy były to studnie zawsze wilgotne i gorące, słowem miejsca, których nie warto powtórnie oglądać. Starannie nanosiliśmy je na plan kopalni, aby nie przebić ich którymś z szybów eksploatacyjnych. W dole, na wielkiej głębokości, połyskiwała woda. Tam właśnie oczekiwały na swój czas miliony różnych stworzeń, gotowych wypełznąć wiosną na światło dzienne. Tak się działo w porze suchej. A co tam się dzieje teraz, nawet nie chciałem myśleć. Ale Rodriguez milczał, co znaczyło, że będę musiał jednak tam pójść.
— Decyduj sam — powiedział Rodriguez. — Skafander masz niezawodny.
Co za łobuz, pomyślałem o swoim szefie. To moje tchórzostwo dawało w ten sposób o sobie znać. Nie mogłem sobie z nim poradzić, byłem jednak przekonany, że Lucynie nie opowiem o tym ani słowa.
Wziąłem się w garść i poszedłem do dziury.
Wetknąłem głowę do środka. Pamiętajcie, że byłem w skafandrze ratowniczym, który chroni niemal przed wszystkim, Teodor zaś wyprawił się w tę podróż w zwykłym kombinezonie. Woda podchodziła już do krawędzi otworu. Leżała o jakieś dziesięć metrów niżej. Naczynie o średnicy około sześciu metrów było wypełnione taką ilością różnych zwierzaków, że zapragnąłem zamknąć oczy i na oślep uciec do domu, do mamy. Tubylcy roili się w wodzie, pokrywali kilkoma warstwami ścianę, pełzali i cieszyli się bliską wolnością. A po drugiej stronie naczynia, nieco poniżej otworu wisiał na czekanie mój Teodor pokryty od stóp do głów owadami.
— Żyjecie? — zapytałem rzeczowo, oświetliwszy go reflektorem.
— A, to wy — odparł równie beznamiętnym tonem. — Wkrótce spadnę. Nie moglibyście mi przypadkiem pomóc?
Pomóc? Nie można mu było pomóc, o czym natychmiast zawiadomiłem Rodrigueza, a zaraz potem wbiłem pierwszy hak w twardą tkankę bulwy i wlazłem do studni. Natychmiast oblepili mnie jej mieszkańcy, chociaż na szczęście uznali za swojego i nie atakowali. Jednak nie zamierzali również ustępować mi dobrowolnie siedzących miejsc na ścianach naczynia.
— Trzymajcie się! — krzyknąłem do Teodora i natychmiast zatrzasnąłem przyłbicę, gdyż jakaś przyjaźnie nastrojona gąsieniczka spróbowała się zagnieździć na moim policzku.
Pamiętam jeszcze, jak rozpychając podziemnych gapiów wbiłem w ścianę drugi hak. Przy trzecim zerknąłem w dół i zobaczyłem, że woda dotarła już do nóg Teodora. Dzielnemu badaczowi zrobiło się najwyraźniej nieswojo. Usiłował podciągnąć nogi, obsunął się i z wielkim chlupotem wpadł do wody.
— Ruszam — poinformowałem Rodrigueza i mrużąc ze wstrętem oczy dałem nurka.
Dopadłem Polanowskiego i spróbowałem objąć, aby wydobyć mu głowę na powierzchnię, lecz w tej samej chwili stała się rzecz najgorsza: ruszyła woda. Bulwa ryknęła, włączyła wszystkie swoje pompy i słodkawy sok pomknął z narastającą szybkością do góry. Co było dalej, jakoś nie bardzo pamiętam…
Na powierzchni akurat zaczynał się świt. Wielu mieszkańców kosmodromu wiedziało, że nasza bulwa należy do największych, więc wokół kopalni zebrało się co najmniej sto osób, oczekujących niecierpliwie na pierwszy promień słońca.
Gdy się tylko rozwidniło, ogromna wzgórkowata narośl (podobnie jak i wszystkie pozostałe naroślą w dolinie), przysypana suchymi gałązkami i warstwą martwych liści, zaczęła wolno puchnąć. To był groźny i niepohamowany ruch życia, sprawiający wrażenie, że jakiś olbrzym, który przespał pod ziemią sto lat, postanowił wyjrzeć na powierzchnią i sprawdzić, co tu robią nieproszone liliputy. A karzełki odsunęły się tymczasem na przyzwoitą odległość od wzgórka i uruchomiły kamery. Rodrigueza między nimi nie było. Rodriguez siedział przy pulpicie sterowniczym windy i słuchał ryku wody w żyłach bulwy.
Po kilku minutach rozległ się łomot pękającej ziemi i z gruntu, rozrzucając dokoła patyki, obumarłe liście i kamienie, pojawił się pierwszy kiełek. A właściwie nie pojawił się, lecz wychynął niczym miecz przebijający kotarę. Mówimy nim zawsze "kiełek" i można pomyśleć, że jest bardzo niewielki. A tymczasem kiełek to zielony palec grubości prawie trzydziestu metrów, rosnący z prędkością trzech metrów na sekundę. Nic więc dziwnego, że potrzebuje tyle wody substancji odżywczych. Po minucie był to już nie kiełek, lecz pęd rozwiniętych liści, wysoki na sto pięćdziesiąt metrów. I takie to kiełki, mniejsze lub większe, mniej lub bardziej rozłożyste wyłaziły z ziemi jak okiem sięgnąć i niczym na skinienie różdżki czarodziejskiej, bezpłodna, szara dolina przekształcała się w bujny, jaskrawozielony las… Zaraz też pierwsi mieszkańcy tego lasu, którzy przebili się na powierzchnię razem z kiełkiem, zaczęli zagospodarowywać swoje domostwo, pożerać liście, polować na współbraci, spijać nektar z otwierających się kwiatów, połyskiwać skrzydłami w promieniach słońca.