W mobilu towarzyszył Draczowi jakiś nieznajomy młody człowiek. Najwyraźniej brzydził się Dracza i odpowiadając na jego pytania patrzył w okno. Dracz domyślił się, że chłopak nie będzie dobrym bioformistą, i przeszedł do kabiny kierowcy, w której siedział znajomy z instytutu, szofer Polaczek. Polaczek ucieszył się na jego widok.
— Nie sądziłem, że się z tego wykaraskasz — powiedział szczerze. — Grunin nie był od ciebie głupszy.
— Jakoś się udało — odparł Dracz. — Tyle tylko, że jestem bardzo zmęczony.
— To jest najniebezpieczniejsze. Wiem po sobie. Wydaje się człowiekowi, że wszystko jest w porządku, a mózg odmawia posłuszeństwa.
Polaczek miał smukłe, długie palce muzyka i pod jego dłońmi pulpit sterowniczy sprawiał wrażenie klawiatury fortepianu. Mobil leciał tuż pod niskimi chmurami i Dracz mógł oglądać z góry miasto i wypatrywać, co się w nim w czasie jego nieobecności zmieniło.
Geworkian powitał Dracza przy bramie. Zwalisty, błękitnooki starzec z wydatnym nosem siedział na ławce pod tabliczką "Instytut Bioformacji AN ZSRR". Dla Dracza i nie tylko dla Dracza Geworkian już dawno przestał być zwykłym człowiekiem i przekształcił się w pojęcie, w symbol instytutu.
— No tak — powiedział Geworkian. — Zupełnie się nie zmieniłeś. Doskonale wyglądasz. Już niemal po wszystkim. Mówię niemal, bo teraz ja się tobą zajmę, a ty będziesz odpoczywał i przygotowywał się.
— Do czego?
— Do picia tego pomarańczowego soku.
— To znaczy, że Domby doniósł o wszystkim, a moje sprawy bardzo źle stoją.
— Głupi jesteś i zawsze taki byłeś. Ale po co tu sterczymy? Możemy porozmawiać w środku.
W najbliższym budynku otworzyło się okno, z którego wyjrzały na raz trzy głowy. Alejką od drugiego laboratorium biegł z jakąś probówką w ręku Dima Dimow. Dima zawsze był roztrzepany.
— Nic nie wiedziałem — tłumaczył się Dima. — Dopiero teraz mi powiedzieli.
Dracz wpadł w błogi nastrój syna marnotrawnego, który właśnie wrócił do ojcowskiego domu i wie, że na palenisku trzeszczą smolne polana, a w kuchni pachnie pieczonym cielcem.
— Jak tak można! — napadł Dimow na Geworkiana. — Powinniście byli mnie zawiadomić. Osobiście!
— Pewnie, że nie ma w tym żadnej tajemnicy — odparł Geworkian przepraszającym tonem.
Dracz zrozumiał, dlaczego nie urządzono mu uroczystego powitania: nie było wiadomo, w jakiej formie wróci z wyprawy, a raport Domby'ego wzbudził tu widocznie popłoch.
— Doskonale wyglądasz — powiedział Dimow.
Ktoś zachichotał. Gerworkian syknął na gapiów, ale nikt na to nie zareagował. Nad alejką zwisały kiście kwitnącego bzu i Dracz wyobraził sobie jego wspaniały zapach. Chrabąszcze przelatywały nad głową niczym ciężkie pociski, a słońce zachodziło za szarym pałacykiem, w którym mieścił się hotel instytutu.
Weszli do hallu i na chwilę zatrzymali się przed portretem Grunina. Ludzie na innych portretach uśmiechali się. Grunin był poważny. Zawsze był bardzo poważny. Oraczowi zrobiło się smutno. Grunin był jedynym człowiekiem, który wiedział, znał, odczuwał pustkę i rozpaloną nagość tego świata, z którego właśnie wrócił.
Dracz już od dwóch godzin tkwił na stanowisku kontrolnym. Czujniki oblepiły go jak muchy, ich przewody oplatały niczym pajęczyna. Dima ślęczał nad przyrządami. Geworkian siedział pod ścianą, przeglądał taśmy i zerkał na tablice informacyjne.
— Gdzie będziesz nocował? — zapytał Geworkian.
— Chciałbym u siebie. Nie przemeblowaliście mojego pokoju?
— Jest taki, jaki był.
— No to u siebie.
— Nie radzę — powiedział Geworkian. — Byłoby lepiej, żebyś odpoczął w komorze ciśnieniowej.
— A jednak…
Jak uważasz. Jeśli chcesz spać w masce, nikt ci tego nie zabroni… — Geworkian zamilkł. Wykresy wcale mu się nie podobały, ale nie chciał, żeby Dracz to zauważył.
— Co was niepokoi? — zapytał Dracz.
— Nie wierć się — powiedział Dimow. — Przeszkadzasz.
— Zbyt długo żyłeś w warunkach polowych. Domby powinien był cię odwołać co najmniej dwa miesiące temu.
— Ale wówczas wszystko trzeba byłoby zaczynać od początku.
— No, no — powiedział Geworkian takim tonem, że nie było wiadomo czy potępia Dracza, czy też go chwali.
— Kiedy zamierzacie zacząć? — zapytał Dracz.
— Chociażby jutro. W ciągu nocy zanalizujemy wszystkie zapisy. Bardzo cię proszę, żebyś spał w komorze ciśnieniowej. To dla twojego dobra.
— Jeśli chodzi jedynie o moje dobro…. to pójdę do siebie.
— Proszę bardzo, nie jesteś nam na razie potrzebny.
"Moje sprawy nie stoją najlepiej — pomyślał Dracz kierując się ku drzwiom. — Stary nie jest w formie".
Bez pośpiechu ruszył w kierunku bocznego wyjścia, mijając po drodze rząd jednakowych, białych drzwi. Dzień pracy dawno się już skończył, ale instytut nie zamarł i nie zasnął. Zawsze przypominał Draczowi wielką klinikę z dyżurnymi pielęgniarkami, ostrymi dyżurami i pilnymi operacjami. Mały budynek mieszkalny dla kandydatów i dla tych, którzy dopiero co wrócili, mieścił się za laboratoriami, opodal boiska do siatkówki. Smukłe kolumienki pałacyku w świetle księżyca sprawiały wrażenie błękitnych. W domu świeciło się parę okien i Dracz na próżno usiłował sobie przypomnieć, które z nich przedtem należało do niego. Jak długo tu mieszkał?… Prawie pół roku… Wracając wieczorami do tego domu i wchodząc na pierwsze piętro liczył w myśli dni…
Nagle zatrzymał się. Zrozumiał, że już nie chce wejść do swego pokoju, rozpoznać wieszaka w przedpokoju, szczerby w schodach i rysy na balustradach. Nie chce zobaczyć dywanika przed swoimi drzwiami.
Co zobaczy w swoim pokoju? Siady życia innego Dracza, książki i przedmioty pozostawione w przeszłości… Zawrócił i poszedł w kierunku poligonu. Geworkian ma rację, noc trzeba spędzić w kabinie ciśnieniowej. Bez maski, która uprzykrzyła się na statku i jeszcze bardziej uprzykrzy się w ciągu najbliższych tygodni. Szedł na przełaj przez krzaki i spłoszył jakąś parkę. Zakochani całowali się na ławeczce ukrytej wśród bzu i ich białe kitle świeciły z daleka jak lampy ostrzegawcze. Dracz powinien ich zauważyć, ale nie zauważył. Tam, na planecie, nie mogło mu się to przydarzyć. Chwilowa utrata czujności oznaczała śmierć.
— To ja, Dracz — uspokoił zakochanych.
Dziewczyna roześmiała się.
— Okropnie się przelękłam — powiedziała. — Bardzo tu ciemno.
— Byliście tam, gdzie zginął Grunin? — zapytał chłopak bardzo poważnym tonem. Chciał pogadać z Draczem, zapamiętać tę noc i nieoczekiwane spotkanie.
— Tak, tam — odparł Dracz i nie zatrzymując się ruszył w stronę oświetlonych okien laboratorium poligonowego.
Aby dotrzeć do komory ciśnieniowej, musiał przejść korytarzem obok kilku sal roboczych. Zajrzał do pierwszej z nich. Sala była przedzielona przezroczystą przegrodą. Wydawało się, że przegrody w ogóle nie ma, a zielonkawa woda w niewytłumaczalny sposób sama utrzymuje się w powietrzu i nie spada na pulpit kontrolny, przy którym siedziały dwie szczuplutkie dziewczyny.
— Można wejść? — zapytał Dracz.
Jedna z dziewcząt odwróciła się.
— Oj! — zawołała — przestraszyłam się. Jesteście Dracz, dubler Grunina?
— Zgadza się. A kogo tu macie?
— Nie znacie go — powiedziała druga dziewczyna. — Przyjechał później. Nazywa się Fere, Stanisław Fere.
— Mylicie się, znam go — odparł Dracz: — Studiowaliśmy razem. On był na niższym roku.
Dracz niezdecydowanie przystanął przed ścianką, starając się w kłębowisku wodorostów wypatrzeć postać Ferego.