— Mieszkam w Tallinie i tam studiuję. Mam szczęście. Na świecie jest bardzo wielu zwyczajnych kosmonautów i szalenie mało takich…
— Chyba około dwudziestu.
— A czy potem, kiedy odpoczniecie, znowu, zmienicie ciało? Staniecie się rybką albo ptakiem?
— Tego się jeszcze nie robi. Nawet jedna transformacja to dla człowieka zbyt wiele.
— Szkoda.
— Dlaczego?
— Bo to bardzo interesujące, kiedy można wszystkiego doświadczyć.
— Wystarczy jeden raz.
— Jesteście czymś zdenerwowani, zmęczeni?
— Tak — powiedział Dracz.
Dziewczyna ostrożnie wyciągnęła rękę i dotknęła pancerza.
— Coś czujecie?
— Należałoby uderzyć młotem, abym coś poczuł.
— To przykre. Pogładziłam was.
— Chcecie wyrazić mi współczucie?
— Bo co?
"…Współczuje mi — pomyślał Dracz. — Zupełnie jak w baśni: piękna pokocha bestię, a wtedy bestia zmieni się w pięknego młodzieńca. Geworkian ma problemy, czujniki, wykresy, a ona rozczuliła się nade mną i nie musi więcej zaprzątać tym sobie głowy. Najwyżej poszuka jeszcze w pobliżu czerwonego kwiatuszka, aby było jak należy…" — Kiedy wyzdrowiejecie, przyjedźcie do mnie. Mieszkam pod Tallinem, w osiedlu nad brzegiem morza. Cisza, dokoła sosny. Na pewno świetnie u mnie odpoczniecie.
— Dziękuję za zaproszenie — powiedział Dracz. — Muszę już iść, bo moi opiekunowie, spostrzegą się i zaczną mnie szukać.
— Odprowadzę was, jeśli można.
Szli wolno, gdyż Krystyna myślała, że Dra-czowi będzie tak wygodniej, a Dracz, który mógł prześcignąć każdego ziemskiego szybkobiegacza, wcale się nie spieszył. Cierpliwie opowiadał jej o rzeczach, których nie sposób opisać słowami. Krystynie wydawało się, że wyobraża sobie wszystko bardzo dokładnie, chociaż w istocie jej wyobrażenia nie miały niczego wspólnego z rzeczywistością.
— Jutro też przyjdę na brzeg — powiedziała Krystyna. — Nie wiem tylko o której.
— Jutro chyba będę zajęty — odparł Dracz. — No, zobaczymy — powiedziała Krystyna. — Zobaczymy…
Dracz podszedł do Polaczka, który grzebał w silniku mobila, i zapytał go, gdzie jest Geworkian.
Polaczek odparł, że szef jest w swoim gabinecie. Przylecieli do niego jacyś wulkanolodzy, pewnie będą przygotowywać nowego bioformanta.
Dracz poszedł w stronę gmachu głównego. W pokoiku przed gabinetem Geworkiana było pusto. Dracz uniósł się na tylnych łapach i zdjął z biurka Mariny Antonowny arkusz papieru i ołówek. Położył papier na podłodze, ujął ołówek w mackę i spróbował narysować profil Krystyny. Drzwi do gabinetu były nie domknięte i dobiegał stamtąd głęboki bas Geworkiana. Później inny głos, nieco wyższy, powiedział:
— Nie mówimy o Draczu, przecież powinni być inni bioformanci tego rodzaju!
— Nie, nie ma nikogo, absolutnie nikogo — odburknął Geworkian.
— Oprócz Dracza.
Dracz zbliżył się do drzwi. Teraz słyszał każde słowo. Był potrzebny wulkanologom, a Geworkian nie zgadzał się. Dracz chwilę przysłuchiwał się kłótni, a potem pchnął drzwi. Źle obliczył siłę pchnięcia i drzwi odskoczyły jak uderzone armatnim pociskiem.
Nastąpiła niema scena. Trzy twarze zwrócone ku ogromnemu żółwiowi. Jeden z wulkanologów okazał się różowiutkim grubaskiem.
— Jestem Dracz — powiedział Dracz do grubaska, aby od razu rozproszyć jego zdumienie. — Mówiliście o mnie.
— Nie zapraszałem cię! — wrzasnął Geworkian.
— Mówcie — zwrócił się Dracz do tęgiego wulkanologa.
Grubasek niezdecydowanie chrząknął i popatrzył na Geworkiana.
— Chodzi o to — wtrącił się drugi wulkanolog, suchy i jakby nieco nadwęglony — że mamy erupcję Góry Jesiennej na Kamczatce. Sądzimy, to znaczy jesteśmy pewni, że jeśli nie przeczyści się głównego, zatkanego skałami kanału, lawa popłynie na zachodnie zbocze. Na zachodnim zboczu jest stacja techniczna. Niżej, w dolinie, duże osiedle i fabryka…
— A na ewakuację nie ma czasu?
— Ewakuacja jest w toku. Ale nie zdążymy zdemontować fabryki. Nawet na zwinięcie stacji potrzebujemy trzy dni. Poza tym o cztery kilometry za fabryką zaczyna się Kujajewsk. Skierowaliśmy do krateru mobil 2 materiałem wybuchowym. Po prostu wyrzuciło go na zewnątrz. Dobrze jeszcze, że nie spadł na stację… Geworkian rąbnął pięścią w stół.
— Dracz, ja ci nie pozwalam! Tam panują krytyczne temperatury. Nawet wyższe od krytycznych. To samobójstwo!
— Pozwolicie — powiedział Dracz.
— Idiota — warknął Geworkian. — Wybuch może przecież nie nastąpić.
— Nastąpi — powiedział smutno grubas. Dracz skierował się ku drzwiom. Suchy wulkanolog poszedł za nim. Grubas został, wzruszył ramionami i powiedział do Geworkiana:
— Zastosujemy wszelkie możliwe środki bezpieczeństwa. Absolutnie wszystkie.
— Nic podobnego — powiedział Geworkian. — Lecę z wami.
Włączył wideoselektor i wywołał Dimowa.
— To cudownie — powiedział grubas. — Po prostu cudownie.
Przechodząc przez pokoik sekretarki, Dracz chwycił macką leżącą na podłodze kartkę z profilem Krystyny, zwinął ją w twardą kulkę i wrzucił do kosza. Ruchy macek były tak szybkie, że idący o krok za nim wulkanolog niczego nie spostrzegł.
Podwieźli go mobilem na krawędź starego krateru. Zmęczony miejscowy wulkanolog w okopconym hełmie (w ciągu ostatnich trzech dni wielokrotnie usiłował dotrzeć do głównego kanału) powtórzył instrukcje, które Dracz znał już na pamięć.
— Szczelina jest widoczna stąd, oczywiście wtedy, kiedy dym się rozprasza. Zejdziecie nią osiemdziesiąt metrów w dół. Droga jest wolna, sondowaliśmy. Zejdziecie i założycie ładunki. Potem wrócicie, a my je zdalnie odpalimy. Spadek dochodzi tam do sześćdziesięciu stopni. Dacie radę?
Wulkanolog tylekroć miał do czynienia z sondami automatycznymi, robotami budowlanymi i innymi maszynami przypominającymi tego żółwia, że stale musiał powtarzać sobie w duchu, iż stoi przed nim człowiek, bioformant, do którego należy zwracać się na "wy". W dodatku ten piekielny wulkan potwornie go wymęczył.
— Dam radę — odparł Dracz. — Sześćdziesiąt stopni potrafię jeszcze pokonać.
Zanim zdjął maskę i oddał ją wulkanologowi, powiedział:
— Proszę nie zgubić maski. Jeszcze mi się przyda. Bez niej jestem głuchy i niemy.
— A jak będziecie oddychać?
— Nie będę oddychał. Prawie nie będę. Tlen mi szkodzi.
— Będę na was czekał tutaj — powiedział wulkanolog, ale Dracz już go nie słyszał.
Stoczył się po łagodnym zboczu do krateru i na sekundę przystanął u wylotu szczeliny. Z góry sypał się popiół i drobne kamyki.
Nieco z boku, nad samą krawędzią krateru, unosiły się w powietrzu dwa mobile. W jednym byli wulkanolodzy, w drugim zaś Geworkian i Dimow.
Szczelina okazała się znacznie szersza, niż można było oczekiwać, Dracz zaczął więc szybko schodzić w dół, odruchowo rejestrując skład gazów. Temperatura podnosiła się, ale nadal była niższa od krytycznej. Potem zbocze zrobiło się bardziej strome i musiał schodzić zakosami, chwilami zwisając na dwóch mackach. Pozostałą parą macek przyciskał do piersi ładunki wybuchowe. Góra sapnęła i Dracz przyssał się do ściany, aby nie wzlecieć do góry wraz z fontanną gazów. Musiał się spieszyć, bo czuł, że szczeliny na zachodnim stoku zaczęły się już pogłębiać. Zejście było coraz trudniejsze. Ściany komina niemal zetknęły się ze sobą i Dracz musiał przeciskać się między ruchomymi, rozkołysanymi głazami. Zeszedł już na siedemdziesiąt metrów. Temperatura gazów osiągnęła czterysta stopni. Przypomniał sobie wykres — aby skalny korek krateru rozbić doszczętnie, musi przejść jeszcze około pięciu metrów. Można było wprawdzie, zgodnie z instrukcją, założyć ładunki już tutaj, ale te pięć metrów dawało całkowitą gwarancję powodzenia. Otwór pod sobą zauważył w ostatniej chwili, a właściwie domyślił się go na widok tryskającej z niego rozżarzonej pary.