Выбрать главу

…Temperatura skoczyła nagle o jakieś sto stopni. Już odczuwał ciepło. Wulkan zatrząsł się jak w ataku kaszlu. Dracz spojrzał w górę. Droga powrotna jeszcze się nie zamknęła. Wślizgnął się do gorącej rozpadliny.

Szczelina rozszerzyła się ku dołowi tworząc worek. Dno tego worka przypominało rzadkie sito. Taki sam żar dopadł go kiedyś, na drugiej planecie. Stamtąd mógł uciec. I uciekł.

Przymocował ładunki do najpewniejszej płyty skalnej. Ale ta najpewniejsza płyta też dygotała jak w febrze. A zachodni stok pękał już jak zetlałe płótno.

Podciągnął się na jednej macce do górnego otworu. Gazy tryskające z dołu paliły ciało, góra szarpnęła się i macka urwała się. Jak sznurek. Dracz zdołał się utrzymać, momentalnie przyssawszy się pozostałymi trzema do pionowej ściany. W tej samej chwili fala uderzeniowa — pewnie gdzieś na górze obsunęła się kamienna lawina — rzuciła go na dno kamiennego worka.

Dracz nie bał się. Nie miał czasu na strach. Czuł, jak spiekają mu się wnętrzności. Ciśnienie gazów w kamiennej pieczarze rosło i coraz bardziej utrudniało ruchy. Zawiniły dodatkowe metry. Przez chwilę wydawało się, że już wypełzł ze szczeliny i widzi szare niebo nad głową. Szarpnął się ku górze, rozpaczliwie i wściekle… Jutro Krystyna przyjdzie nad rzekę. Geworkian, który czeka na niego w mobilu, ma bardzo słabe serce…

Wygramolił się do wylotu przywalonego złomami bazaltu. Obmacał kamienie szukając szczeliny i zrozumiał, że wszystko sknocił. Wulkanolodzy nie odpalą ładunków, dopóki stąd nie wyjdzie. Będą czekać, będą liczyć na cud. Nawet nie zaczną bombardować korka z powietrza. Będą czekać. Spróbują uratować go, chociaż to niemożliwe i dlatego mogą zginąć ludzie, a z pewnością zniknie wszystko, co znajduje się na zachodnim zboczu i niżej na równinie.

Dracz działał ostrożnie i przezornie, starając się nie stracić przytomności. To było w tej chwili najważniejsze. Wrócił do jamy, z której przed chwilą z takim trudem się wydostał, skoczył w dół i znalazł się obok płaskiej płyty, na której leżały ładunki. Płyta zachowywała się tak, jakby zaraz chciała puścić się w tany. Pomyślał: "Jak to dobrze, że nie mam zakończeń nerwowych na powłoce zewnętrznej, bo inaczej umarłbym już z bólu". Oparzone macki były bardzo nieporadne. Przeszło co najmniej półtorej minuty, zanim Draczowi udało się rozkręcić jeden z ładunków i przekształcić go w detonator. Doskonałe znał te ładunki, gdyż używał ich na tamtych planetach. Normalnie wybuchały jedynie pod wpływem odpowiedniego sygnału, ale jeśli znało się ich konstrukcję, można było włączyć zapłon samemu.

Pomyślał, że kiedy skończy pracę, to przed odpaleniem ładunków pozwoli sobie na kilka sekund zwłoki, aby o czymś pomyśleć, wspomnieć coś, jak przystoi umierającym. Ale kiedy kończył, okazało się, że tych sekund dla siebie już nie ma.

Eksplozja nastąpiła nieoczekiwanie dla wszystkich, poza zmęczonym wulkanologiem, który leżał za głazami i myślał tak samo jak Dracz. Wulkan drgnął i ryknął. Wulkanolog natychmiast rozciągnął się na kamieniach. Dwa mobile krążące w pobliżu krateru uleciały w bok niczym suche liście. Piloci ledwie zdołali przejąć nad nimi kontrolę. Pomarańczowa lawa trysnęła w stare koryto i niczym spieniony sok pomarańczowy zaczęła wypełniać krater. Wulkanolog rzucił się w dół zbocza, wiedział bowiem, że strumień lawy za parę minut przebije się na jego stronę.

11

Krystyna przyszła nad rzeczkę. Było zupełnie ciepło. Wykąpała się, potem usiadła na ławce i trochę poczytała. A Dracza ciągle nie było. Czekała na niego aż do zmierzchu. W drodze powrotnej zatrzymała się przed bramą instytutu i zobaczyła, że z lądowiska startuje wielki mobil. Dziewczyna myślała, że pewnie w tym mobilu Dracz leci na jakieś zadanie. Dlatego nie mógł przyjść. Kiedy jednak wróci, z pewnością przyjdzie nad rzeczkę i stanie obok ławki. No cóż, będzie tam przychodzić codziennie, dopóki tu mieszka.

W wielkim mobilu wieziono do Moskwy Geworkiana. Tam, przy wulkanie, jeszcze jakoś się trzymał, a po powrocie ciężko zaniemógł. Miał bardzo słabe serce i uratować go mogli tylko w Moskwie.

Przełożył TADEUSZ GOSK

AWARIA NA LINII

Mieszkamy w starym domu. Tak starym, że już kilkakrotnie wciągano go na listę zabytków historycznych i tyleż razy z tej listy skreślano, to wskutek nalegań rady miejskiej, która chciała go zburzyć, to dlatego, że nie miał wartości historycznej. Z czasem zburzą go na pewno, ale szybko to nie nastąpi.

Przed trzystu laty mieszkała w tym domu rodzina bojarska, która się niczym nie wsławiła. Potem bojar umarł, potomkowie jego spospolicieli i zbiednieli, a dom zaczął przechodzić z rąk do rąk. Pod koniec ubiegłego wieku podzielono go na mieszkania — po jednym na każdej z trzech kondygnacji, po rewolucji zaś dom został zagęszczony.

W naszym parterowym mieszkaniu jest osiem pokoi i pięć rodzin. Teraz pozostali w nim głównie staruszkowie i ja. Młodzież rozproszyła się po nowych dzielnicach. Mnie natomiast mój pokój całkowicie odpowiada. Ma dwadzieścia trzy metry kwadratowe, trzy trzydzieści wysokości, sklepienie oraz alkowę, gdzie dawniej stało moje łóżko, a teraz zwaliłem książki. Nie ma mi kto robić wymówek za nieporządek. Matka wyjechała do ojczyma do Nowosybirska, a z Haliną się nie ożeniłem.

Tej nocy późno się położyłem. Czytałem ostatnią powieść Aleksandra Czerniajewa. Nie dokończoną. Czerniajew zmarł bowiem z głodu w Leningradzie w roku czterdziestym drugim. Powieści tej długo nie drukowano i dopiero teraz, kiedy się ukazały jego dzieła zebrane, zamieszczono ją w ostatnim tomie wraz z listami i artykułami krytycznymi.

Wiedziałem, że mam do przeczytania najwyżej dziesięć stronic, a akcja właśnie się rozwijała. I nawet się nie zdążyła rozwinąć. Nigdy się już nie dowiem, co chciał zrobić dziadek Czerniajew ze swoimi bohaterami, nikt nie dokończył tej powieści, gdyż nie zdołała zobaczyć świata takim, jakim widział go Czerniajew. Z żalem odłożyłem tom nie zajrzawszy nawet do artykułów krytycznych, ani do komentarza powieści, napisanego przez znanego specjalistę od twórczości Czerniajewa. Specjalista wysuwał zapewne przypuszczenia, jakby wyglądała powieść, gdyby pisarz ją ukończył. Wiedziałem, że Czerniajew pisał powieść do ostatniego dnia.

Na marginesie jednej z ostatnich stronic widniały słowa: "Spaliłem ostatnie krzesło. Osłabienie". Później Czerniajew nie pozwolił już sobie na żadne niepotrzebne słowo. Nie przestawał pisać. Pisał jeszcze trzy dni. I umarł. A rękopis znaleziono później, po dwóch tygodniach, kiedy przyszedł ktoś z radia leningradzkiego, aby się dowiedzieć, co się dzieje z pisarzem.

Jak widać, owego wieczoru prześladowały mnie dość niewesołe myśli, a bohaterowie książki w żaden sposób nie chcieli opuścić pokoju. Usiłowali mi coś powiedzieć.

Nagle rozległ się brzęk.

Ściany naszego domu są bardzo grube. Budowniczy z końca osiemnastego wieku zastosował współczynnik bezpieczeństwa sięgający chyba ośmiuset procent. Nawet ściany działowe między pokojami były na trzy cegły. Kiedy więc sąsiedzi grają na fortepianie, nie słyszę prawie nic. Dlatego też nie miałem wątpliwości, iż dźwięk rozbrzmiewał właśnie w moim pokoju. Taki dziwny dźwięk, jakby ktoś upuścił srebrną wazę.