Выбрать главу

Maj Sjöwall

Per Wahlöö

LUDZIE PRZEMOCY

Maj Sjöwall

Per Wahlöö

TERRORISTERNA

1975

Rozdział 1

Naczelny komendant policji się uśmiechnął.

Uśmiech ten, chłopięcy i czarujący, był przeważnie zarezerwowany dla prasy i telewizji i rzadziej jaśniał dla takich ludzi z wewnętrznego kręgu, jak dyrektor biura Stig Malm, szef wydziału bezpieczeństwa Eric Möller czy szef komisji do spraw zabójstw, komisarz kryminalny Martin Beck.

Tylko jeden z tych trzech mężczyzn odpowiedział na uśmiech.

Stig Malm miał ładne białe zęby i chętnie się uśmiechał, by je pokazywać. Z biegiem czasu zupełnie nieświadomie wypracował cały rejestr różnych uśmiechów. Ten, który zastosował, można było określić jako schlebiający i przymilny.

Szef wydziału bezpieczeństwa stłumił ziewnięcie, a Martin Beck wytarł nos.

Było dopiero wpół do ósmej rano – ulubiona pora naczelnego komendanta na zwoływanie niespodziewanych zebrań, co wcale nie oznaczało, że zwykle pojawiał się w komendzie o tej godzinie. Często przychodził dopiero późnym przedpołudniem i nawet wtedy był przeważnie nieosiągalny nawet dla najbliższych współpracowników. Mógłby umieścić na drzwiach napis: „Mój gabinet jest moją twierdzą”, jako swoją dewizę, i rzeczywiście funkcjonował jak niedostępna warownia strzeżona przez elegancką sekretarkę o bardzo trafnym przezwisku Smok.

Tego ranka pokazał się od swojej dziarskiej i przyjaznej strony. Kazał nawet postawić termos z kawą i prawdziwe filiżanki z porcelany zamiast zwykłych plastikowych kubków.

Stig Malm wstał i podał kawę.

Jeszcze zanim usiadł z powrotem, Martin Beck wiedział, że najpierw podciągnie zaprasowany kant spodni, a potem ostrożnie przygładzi dłonią starannie ufryzowane falujące włosy.

Stig Malm był jego bezpośrednim przełożonym, a Martin Beck nie żywił dla niego najmniejszego szacunku. Jego pełna samozadowolenia kokieteria i podlizywanie się możniejszym były cechami, które przestały drażnić Martina Becka i teraz uważał je wyłącznie za śmieszne. Tym, co go natomiast irytowało i często przeszkadzało w pracy, były sztywność myślenia i brak samokrytyki u tego człowieka, niedostatek równie totalny i destrukcyjny, jak jego ignorancja we wszystkim, co dotyczyło praktycznej pracy policji. Osiągnięcie tak wysokiego stanowiska było wynikiem jego karierowiczostwa, politycznego oportunizmu i zdolności administracyjnych.

Szef wydziału bezpieczeństwa wrzucił do swojej kawy cztery kostki cukru, zamieszał łyżeczką i pił, siorbiąc głośno.

Malm pił swoją bez cukru, z obawy o figurę.

Martin Beck nie czuł się dobrze i nie chciał kawy tak wcześnie rano.

Naczelny komendant dodał i cukier, i śmietankę i podniósł filiżankę, odginając mały palec. Opróżnił ją jednym haustem i odstawił, przysuwając jednocześnie cienką zieloną teczkę leżącą w rogu wypolerowanego stołu konferencyjnego.

– Właśnie tak – zagaił i znów się uśmiechnął. – Najpierw kawa, a potem można ruszać z planem dnia.

Martin Beck patrzył smętnie na swoją nietkniętą kawę i marzył o szklance zimnego mleka.

– Jak się czujesz, Martin? – zapytał komendant z udawanym przejęciem w głosie. – Nie wyglądasz dobrze. Chyba nie zamierzasz znów się rozchorować? Wiesz, że nie możemy się bez ciebie obejść.

Martin Beck nie zamierzał się rozchorować. Już był chory. Pił wino ze swoją dwudziestodwuletnią córką i jej chłopakiem do wpół do czwartej nad ranem i wiedział, że właśnie z tego powodu źle wygląda. Ale nie miał ochoty rozmawiać o zawinionej przez siebie niedyspozycji ze swoim wyższym przełożonym, a poza tym odebrał „znów” jako niesprawiedliwe. Leżał w domu z grypą i wysoką gorączką przez trzy dni na początku marca, a dzisiaj był siódmy maja.

– Nie – zaprzeczył. – Czuję się dobrze. Jestem tylko trochę przeziębiony.

– Naprawdę źle wyglądasz – rzekł Stig Malm.

Wcale nie sprawiał wrażenia przejętego, w jego głosie brzmiał raczej wyrzut.

– Naprawdę źle, w istocie.

Spojrzał badawczo na Martina Becka, który czując narastającą irytację, stwierdził:

– Dziękuję za troskę, ale czuję się dobrze. Zakładam, że nie zebraliśmy się tutaj, by rozmawiać o moim wyglądzie czy stanie zdrowia.

– To prawda – powiedział komendant. – Do rzeczy.

Otworzył zieloną teczkę. Jej zawartość, najwyżej trzy lub cztery arkusze formatu A4, dawała nadzieję, że zebranie nie potrwa zbyt długo.

Na wierzchu leżał list pisany na maszynie, z dużą zieloną pieczęcią pod zamaszystym podpisem i nagłówkiem, którego Martin Beck nie mógł rozszyfrować ze swojego miejsca.

– Jak pamiętacie, niedawno dyskutowaliśmy o naszych niewystarczających w pewnym sensie doświadczeniach w kwestii ochrony i środków bezpieczeństwa przy wizytach państwowych i podobnych delikatnych sytuacjach. Przypadkach, kiedy można się spodziewać szczególnie agresywnych demonstracji i lepiej lub gorzej zaplanowanych zamachów – zaczął komendant, bezwiednie wpadając w pompatyczny ton, typowy dla jego publicznych wystąpień.

Stig Malm wymamrotał coś na znak aprobaty, Martin Beck się nie odezwał, ale Eric Möller zaprotestował:

– No, tak całkiem niedoświadczeni to my nie jesteśmy. Z wizytą Chruszczowa poradziliśmy sobie świetnie, nie licząc pomalowanej na czerwono świni, którą ktoś wypuścił przed schodami Logården, podobnie Kosygina, zarówno od strony organizacyjnej, jak i bezpieczeństwa. I konferencje ekologiczne, żeby przywołać inny przykład.

– Oczywiście, ale tym razem stajemy przed poważniejszym problemem. Mam na myśli wizytę senatora ze Stanów Zjednoczonych pod koniec listopada. To może być gorący kartofel, jeśli wolno mi się tak wyrazić. Nie mierzyliśmy się dotąd z problematyką wizyty wysoko postawionych gości z USA, ale teraz będzie trzeba. Ta jest potwierdzona i otrzymałem już pewne instrukcje. Musimy przygotować się na czas z najwyższą starannością i być gotowi na wszystko. Oczywiście najbardziej na akty agresji ze strony ugrupowań skrajnie lewicowych i innych psychopatycznych fanatyków, którzy pamiętają o wojnie w Wietnamie. A nawet ze strony terrorystów z zagranicy.

Naczelny komendant już się nie uśmiechał.

– Tym razem musimy być chyba przygotowani na coś poważniejszego niż rzucanie jajkami – rzekł surowym głosem. – Powinieneś mieć tego świadomość, Eric.

– Możemy podjąć środki zapobiegawcze – wtrącił Möller.

Naczelny komendant wzrusazł ramionami.

– W pewnym stopniu tak – powiedział. – Nie możemy jednak wyeliminować, zamknąć czy internować wszystkich, którym mogłaby przyjść do głowy jakaś rozróba, wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Mam swoje rozkazy do wykonania, a ty dostaniesz swoje.

A ja moje, pomyślał posępnie Martin Beck.

Wciąż próbował odczytać drukowany nagłówek listu w zielonej teczce. Chyba udało mu się rozszyfrować słowo „Police” albo może „Policia”. Piekły go oczy, a język miał suchy i szorstki jak papier ścierny. Niechętnie wypił parę łyków gorzkiej kawy.

– Ale to wszystko są sprawy na później – stwierdził komendant. – Dziś chciałbym z wami porozmawiać o tym liście.

Pstryknął palcem wskazującym w kartkę w otwartej teczce.

– To w dużym stopniu ma związek ze stojącym przed nami problemem.

Podał list Stigowi Malmowi, by puścił go w obieg wokół stołu, a sam mówił dalej:

– Jest to, jak widzicie, zaproszenie, odpowiedź na naszą prośbę, byśmy mogli wysłać człowieka do tego kraju jako obserwatora podczas zbliżającej się oficjalnej wizyty. Ponieważ składający wizytę prezydent nie jest szczególnie popularny w tym kraju, trzeba skierować wszystkie siły do jego ochrony. Jak w wielu innych państwach latynoamerykańskich, tu również było dużo zamachów przeciw politykom krajowym i zagranicznym. Mają zatem znaczne doświadczenie i jestem skłonny sądzić, że policja i służby bezpieczeństwa tego kraju są najbardziej wykwalifikowane w tej dziedzinie. Jestem przekonany, że wiele się nauczymy, analizując ich metody i środki.