Выбрать главу

– Jak ci się udało wejść niepostrzeżenie? Policja zagrodziła przecież całą Riddarholmen i kontrolowała wszystkich wchodzących.

– Wiedziałam, że premier będzie jechał w ko… koi… zapomniałam, jak to się nazywa.

– W kolumnie – podpowiedział Maitin Beck. – Pochód albo jak w tym wypadku rząd samochodów.

– Tak, razem z tym Amerykaninem. Przeczytałam więc w gazecie, dokąd będą jechać i co tam robić i pomyślałam, źe kościół będzie najlepszy. Poszłam tam wczoraj wieczorem i się ukryłam. Potem zostałam tam przez całą noc i cały dzień aż do ich przyjazdu. Nietrudno było się ukryć, a miałam ze sobą maślankę, więc nie chciało mi się pić ani jeść. Do kościoła weszli jacyś ludzie, chyba policjanci, ale mnie nie zauważyli.

Komando kretynów, pomyślał Martin Beck. Oczywiście, że jej nie zauważyli.

– Czy to wszystko, co jadłaś w ciągu ostatniej doby? – zapytał. – Naprawdę nie chcesz nic zjeść?

– Nie, dziękuję, nie jestem głodna. Nie potrzebuję dużo jedzenia. Większość ludzi w tym kraju je o wiele za dużo. Mam zresztą w torbie sól sezamową i daktyle, gdybym potrzebowała.

– Dobrze, powiedz sama, gdybyś czegoś chciała.

– Dziękuję – odpowiedziała grzecznie Rebecka.

– Nie spałaś też pewnie wiele w ciągu ostatniej doby.

– Niewiele. Spałam trochę w kościele w nocy. Niedługo, najwyżej godzinę. Było dość zimno.

– Nie musimy dzisiaj długo rozmawiać – zaproponował Martin Beck. – Możemy jutro, kiedy wypoczniesz. Jeśli chcesz, możesz dostać coś na sen.

– Nigdy nie biorę tabletek – odrzekła Rebecka.

– Czas musiał ci się dłużyć przez te wszystkie godziny w kościele. Co robiłaś, czekając?

– Myślałam. Najwięcej o Jimie. Tak trudno zrozumieć, że nie żyje. Ale przecież w jakimś sensie wiedziałam, że nie wytrzyma w więzieniu. Nie poradził sobie w zamknięciu.

Umilkła na chwilę, po czym dodała ze wzburzeniem w głosie:

– To nieludzka, okropna i poniżająca kara. Jak jedni ludzie mogą decydować o zamykaniu innych? Wszyscy powinni mieć prawo do życia i wolności.

– W społeczeństwie muszą być jakieś zasady – odparł Martin Beck. – I trzeba ich przestrzegać.

– Tak, może. Ale czy ci, którzy wymyślają te zasady, są lepsi i mądrzejsi od innych? Ja w każdym razie tak nie myślę. Jim został oszukany. Nie zrobił niczego złego. Zupełnie nic. A jednak musiał zostać ukarany. Równie dobrze mogli go skazać na karę śmierci.

– Jim został skazany zgodnie z prawem swojego kraju…

– Został skazany tutaj – przerwała mu Rebecka, wychylając się do przodu na krześle. – Kiedy go namówili, by jechał do domu, już go skazali. Proszę nie mówić, że było inaczej, bo nie uwierzę.

Martin Beck nie odpowiedział. Rebecka znów opadła na oparcie krzesła i odgarnęła z policzka pasmo włosów. Czekał, aż podejmie swoją opowieść, nie chciał przerywać toku jej myśli pytaniami czy przemądrzałymi komentarzami. Po chwili sprostowała:

– Mówiłam wcześniej, że postanowiłam zastrzelić premiera, kiedy się dowiedziałam, że Jim nie żyje. To niby prawda, ale właściwie myślałam chyba o tym już wcześniej. Nie jestem teraz pewna.

– Powiedziałaś przecież, że aż do wczoraj nie myślałaś o tym, że masz rewolwer?

Rebecka zmarszczyła czoło.

– To prawda. Pomyślałam o tym dopiero wczoraj.

– Gdybyś wcześniej planowała go zastrzelić, na pewno także wcześniej przypomniałabyś sobie o rewolwerze.

Skinęła głową.

– Tak, być może – przytaknęła. – Nie wiem. Wiem tylko, że teraz, kiedy Jim nie żyje, nic nie ma już znaczenia. Nie przejmuję się tym, co stanie się ze mną. Jedyne, co dla mnie coś znaczy, to Camilla. Kocham ją, ale nie mogę jej dać nic prócz miłości. Jeżeli musi dorastać i żyć w tym społeczeństwie, powinna się tego nauczyć. A ja nigdy jej nie nauczę. Staram się patrzeć na to tak, że będzie szczęśliwsza, jeśli się dostosuje do zasad i praw, jakie obowiązują w tym kraju. Nigdy zresztą nie twierdziłam, że dziecko jest własnością tego, kto je urodził. W najlepszym wypadku będzie dość silna, by pokierować własnym życiem, kiedy dorośnie.

Rebecka spojrzała wyzywająco na Martina Becka i dodała:

– Pan oczywiście uważa, że jestem dziecinna i nieodpowiedzialna, ale ja naprawdę dużo o tym myślałam.

– Też tak sądzę – odparł Martin Beck. – Nie uważam cię ani za dziecinną, ani za nieodpowiedzialną. Przeciwnie. Wydaje mi się, że masz większe poczucie odpowiedzialności niż większość twoich rówieśników. Poza tym jesteś szczera, a to też nie takie częste.

– Tak – zgodziła się Rebecka. – Wszyscy kłamią. Okropnie żyje się w świecie, w którym ludzie tylko się okłamują, Ale wszyscy myślą, że muszą kłamać, żeby poradzić sobie w życiu i kiedy ci, którzy mają najwięcej do powiedzenia i mówią innym, co mają robić, a czego nie, kłamią najwięcej ze wszystkich, to tak właśnie się dzieje. Jak człowiek, który jest oszustem i draniem, może decydować o całym kraju? Bo on taki był. Zgniły moralnie oszust. Nie jestem taka głupia, by wierzyć, że ten, który go zastąpi, będzie lepszy, ale chciałabym pokazać wszystkim, którzy rządzą i decydują, że nie mogą oszukiwać ludzi bez umiaru. Sądzę, że wielu ludzi dobrze wie, że zostaną oszukani, ale większość za bardzo się boi albo jest zbyt wygodna, żeby coś powiedzieć. Protesty i skargi zresztą nie pomagają, a ci, którzy są u władzy, nic sobie z nich nie robią. Nie dbają o nic prócz własnej kariery, zupełnie lekceważą zwykłych ludzi. Dlatego go zastrzeliłam. Żeby się może przestraszyli i zrozumieli, że ludzie nie są taką ciemną masą, jak im się wydaje. Mają za nic tych, którzy potrzebują pomocy i skarżą się i awanturują, kiedy tej pomocy nie dostają, ale własnego życia nie mają za nic. Ale ja…

Przerwał jej dzwonek telefonu. Martin Beck pożałował, że nie zaznaczył, by nie łączyć do niego rozmów. Rebecka nie była zwykle taka elokwentna – kiedy widział ją poprzednio, sprawiała wrażenie nieśmiałej i milczącej.

Podniósł słuchawkę. Centrala powiadamiała go, że nadal szukają adwokata Braxéna, jak dotąd bez pozytywnego rezultatu.

Martin Beck położył słuchawkę i w tej samej chwili ktoś zastukał do drzwi i do pokoju wkroczył Hedobald Braxén.

– Dzień dobry – rzucił w locie do Martina Becka i podszedł prosto do Rebecki.

– To przecież ty, Roberto. Słyszałem w radiu, że premier został zastrzelony i z opisu tak zwanego sprawcy domyśliłem się, kto to jest, i od razu pospieszyłem tutaj.

– Dzień dobry – przywitała się Rebecka.

– Szukaliśmy pana – rzekł Martin Beck.

– Byłem u klienta – odparł Bekacz. – Nawiasem mówiąc, niezwykle interesujący człowiek. Ma olbrzymią wiedzę i zna się na wielu fascynujących dziedzinach. Jego ojciec był zresztą w swoim czasie wybitnym znawcą flamandzkiego tkactwa. To tam usłyszałem tę wiadomość w radiu.

Braxén miał na sobie długi płaszcz w żółte i zielone cętki, który opinał jego okazały brzuch. Teraz go zdjął i rzucił na krzesło. Położył na biurku teczkę i zobaczył rewolwer.

– Mhm – zamruczał. – Nieźle. Nie jest łatwo trafić z czegoś takiego. Pamiętam jeden raz, to było chyba tuż przed wybuchem wojny, podobna broń związana ze sprawą między dwoma bliźniakami. Jeśli już skończyliście, ja i Roberta…

– Rebecka – poprawił Martin Beck.

– Oczywiście. Czy mogę porozmawiać przez chwilę z Rebecką?