Выбрать главу

Razem, w słabym świetle, mogły się wydawać wielkim okiem z ogonem.

— Sir! Czy wszystko w porządku?

Vimes uniósł głowę i skupił wzrok na zaczerwienionej twarzy Willikinsa.

— Eee… tak… co? Tak… dobrze… dzięki… — wykrztusił, przywołując rozbiegane zmysły. — W porządku, Willikins, dziękuję.

— Któryś musiał mnie jakoś ominąć w ciemności…

— Hę? Tak, to wyjątkowa niedbałość. — Vimes podniósł się, wciąż tuląc do siebie syna. — Założę się, że większość kamerdynerów w tej okolicy załatwiłaby wszystkich trzech jednym trzepnięciem ściereczki do kurzu, co?

— Dobrze się pan czuje, sir? Bo…

— Ale ty uczęszczałeś do Fałszonogiej Szkoły Karmerdynerów! — Vimes zachichotał. Kolana mu drżały. Część jego umysłu zdawała sobie sprawę, co zaszło. Po zgrozie nadchodziło uczucie upojenia, kiedy człowiek uświadamiał sobie, że nadal żyje, i wszystko wydawało mu się śmieszne. — No wiesz, inni kamerdynerzy zwyczajnie wiedzą, jak powalić kogoś jednym spojrzeniem, ale ty, Willikins, wiesz, jak ich powalić…

— Proszę posłuchać, sir! On jest na dworze, sir! — przerwał mu niespokojnie Willikins. — Lady Sybil również!

Uśmiech Vimesa stężał.

— Czy mam wziąć młodego panicza? — Willikins wyciągnął ręce.

Vimes cofnął się. Troll z łomem i beczką smaru nie wyrwałby mu syna z rąk.

— Nie! Ale daj mi ten nóż! A potem idź i sprawdź, czy nic się nie stało Purity!

Przyciskając do siebie Młodego Sama, biegł na dół, przez hol i do ogrodu. To było głupie, głupie, głupie. Tak powiedział sobie później. Ale w tej chwili myślał tylko w kolorach podstawowych. Było mu trudno, bardzo trudno wejść do pokoju dziecinnego, wobec tych wszystkich obrazów, jakie tłoczyły się w jego wyobraźni. Nie miał zamiaru już nigdy tego przeżywać. I wściekłość napłynęła znowu, już łatwo, już pod kontrolą… Gładka jak rzeka ognia. Znajdzie ich wszystkich, wszystkich co do jednego, i będą płonąć…

Do największej smoczej szopy dało się teraz dotrzeć, tylko zygzakując między trzema wielkimi, odlanymi z żelaza deflektorami płomieni, ustawionymi ledwie dwa miesiące temu. Hodowla smoków nie jest zajęciem dla maminsynków ani ludzi, którym przeszkadza to, że od czasu do czasu muszą odnawiać całą boczną ścianę domu. Po obu stronach szopy znajdowały się duże żelazne wrota. Vimes skierował się do bliższych, wpadł do wnętrza i zaryglował je za sobą.

Tutaj zawsze było ciepło, ponieważ smokom stale się odbijało — gdyby nie to, wybuchałyby, co zresztą także niekiedy się zdarzało. Sybil w pełnym kombinezonie do opieki nad smokami szła wolno między zagrodami z wiadrami w obu rękach. Za nią przeciwne drzwi otwierały się powoli i pojawiła się niska ciemna postać, i trzymała pręt z malutkim płomykiem zapłonu na końcu, i…

— Uważaj! Za tobą! — krzyknął Vimes.

Żona popatrzyła na niego, odwróciła się, upuściła wiadra i zaczęła coś wołać.

I wtedy rozkwitł płomień. Trafił Sybil w pierś, trysnął nad zagrodami i zgasł nagle. Krasnolud spojrzał w dół i zaczął rozpaczliwie stukać w rurę.

Kolumna ognia, która była lady Sybil, powiedziała stanowczym głosem, który nie dopuszczał żadnego sprzeciwu:

— Połóż się, Sam. Natychmiast.

Po czym sama opadła na piaszczyste klepisko, a w całej linii zagród na długich smoczych szyjach unosiły się smocze głowy. Nozdrza im falowały. Smoki nabierały tchu. Zostały wyzwane. Zostały obrażone. A właśnie jadły kolację.

— Grzeczne chłopaki — powiedziała Sybil z ziemi.

Dwadzieścia sześć strumieni odwetowego smoczego ognia nie zawiodło oczekiwań. Vimes, leżący na ziemi tak, by ciałem osłaniać Młodego Sama, czuł, jak przypalają mu włoski na karku.

To nie była przydymiona czerwień krasnoludziego ognia — to było coś, co daje się wytworzyć tylko w żołądku smoka. Płomienie wydawały się prawie niewidoczne. Przynajmniej jeden z nich musiał trafić broń krasnoluda, ponieważ nastąpiła eksplozja i coś wyleciało przez dach. Smocze szopy były zbudowane jak fabryka sztucznych ogni — bardzo grube mury i dach możliwie cienki, by zapewnić łatwiejsze przejście do nieba.

Kiedy ucichł huk ognia, zastąpiony wielokrotną podnieconą czkawką, Vimes zaryzykował rzut okiem. Sybil podnosiła się trochę niezgrabnie z powodu odzieży ochronnej, którą nosi każdy hodowca smoków[11].

Żelazo dalszych drzwi jarzyło się czerwono wokół czarnej sylwetki krasnoluda. A kawałek przed nimi para żelaznych butów stygła od białego żaru w kałuży roztopionego piasku.

Brzęknął metal.

Lady Sybil uniosła dłonie w ciężkich rękawicach i zdusiła płomyki kilku plam oleju na swym skórzanym fartuchu. Potem zdjęła hełm. Z głuchym stukiem wylądował na piasku.

— Och, Sam — powiedziała cicho.

— Nic ci się nie stało? Młody Sam jest cały i zdrowy. Musimy się stąd wydostać.

— Och, Sam…

— Sybil! Musisz go wziąć ode mnie! — Vimes mówił powoli i wyraźnie, by przebić się przez szok. — Mogą tu być jeszcze inni!

Oczy lady Sybil się zogniskowały.

— Oddaj mi go. A sam weź Raję!

Vimes spojrzał w miejsce, gdzie wskazywała. Zamrugał do niego młody smok z obwisłymi uszami i wyrazem lekko oszołomionego dobrego humoru. To był złocisty wouter, rasa o płomieniu tak mocnym, że jednego z nich użyli kiedyś złodzieje, by wytopić sobie przejście do bankowego skarbca.

Vimes podniósł go ostrożnie.

— Dołóż mu węgla — poleciła Sybil.

To chyba dziedziczne, myślał Vimes, wsuwając bryły antracytu w łakomą gardziel Rai. Przodkinie Sybil mężnie wspierały swych mężów w oblężonych dalekich ambasadach, rodziły na grzbietach wielbłądów albo w cieniu powalonych słoni, częstowały czekoladkami w złotej folii, gdy trolle próbowały wedrzeć się do rezydencji, albo po prostu zostawały w domach i pielęgnowały te fragmenty mężów i synów, które zdołały powrócić z niezliczonych drobnych wojen. Rezultatem była taka odmiana kobiety, która na wezwanie obowiązku zmieniała się w litą stal.

Vimes drgnął, gdy Raja czknął cicho.

— To był krasnolud, prawda? — spytała Sybil, kołysząc na rękach Młodego Sama. — Jeden z tych głębinowych?

— Tak.

— Dlaczego próbował mnie zabić?

Jeśli ludzie próbują cię zabić, to znaczy, że robisz coś, jak należy. To była reguła, według której żył Sam Vimes. Ale to… Nawet prawdziwy kamienny zabójca, taki jak Chryzopraz, nie próbowałby czegoś takiego. To przecież szaleństwo. Będą płonąć. Będą płonąć!

— Myślę, że przestraszyli się tego, co mogę odkryć — stwierdził. — Wszystko im poszło nie tak i teraz usiłują mnie powstrzymać.

Czy mogą być aż tak głupi? — zastanowił się. Zabita żona? Zabite dziecko? Wyobrażali sobie, że mnie to choć na chwilę powstrzyma? A teraz, kiedy złapię tego, kto to zlecił, mam nadzieję, że będzie ze mną ktoś, kto mnie powstrzyma. Bo będą płonąć za to, co zrobili.

— Och, Sam — szepnęła Sybil; jej żelazna maska zsunęła się na moment.

— Przepraszam. Nie spodziewałem się czegoś takiego.

Odstawił smoka i objął ją ostrożnie, niemal lękliwie. Wściekłość była tak wielka… Obawiał się wręcz, że wyrosną mu kolce albo że popęka w ostre odłamki. W dodatku ból głowy powracał niby kawał ołowiu przybity tuż nad oczami.

— Co się stało z tym całym, no wiesz, z hej-ho, hej-ho i z opiekowaniem się biednymi, błądzącymi po lesie sierotkami? — szepnęła Sybil.

— Willikins jest w domu — powiedział. — Purity też.

вернуться

11

Ściślej mówiąc, każdy hodowca smoków, który nie zajmuje obecnie niewielkiej artystycznej urny.