Выбрать главу

— Przypuszczam — powiedział Miles z wciąż nieco osłupiałą miną — że jesteś pierwszym Vorkosiganem od pięciu pokoleń, który z zyskiem przeprowadził jakiś interes. Witaj w rodzinie.

Mark skinął głową. Obaj przez chwilę milczeli.

— Ale to nie jest odpowiedź. — Mark Mark westchnął wreszcie. Wykonał nieokreślony ruch głową, wskazując klinikę Grupy Durony albo cały Obszar Jacksona. — Te drobne akcje ratowania klonów. Nawet gdybym zupełnie zniszczył Vase Luigiego, działalność Domu Bharaputra przejąłby ktoś inny.

— Owszem — przytaknął Miles. — Odpowiedzi musi udzielić technika i medycyna. Ktoś musi wymyślić lepsze i bezpieczniejsze sposoby wydłużania życia. Wierzę, że tak będzie. W wielu miejscach pracuje nad tym wielu ludzi. Transplantacje mózgu niosą ze sobą za duże ryzyko. Niedługo będą się musiały skończyć.

— Nie mam żadnych… zdolności technicznych ani medycznych — powiedział Mark. — Tymczasem ta rzeź cały czas trwa. Muszę się jeszcze kiedyś zająć tą sprawą. Poświęcić jej trochę uwagi.

— Ale nie dziś — rzekł stanowczo Miles.

— Nie. — Zobaczył wahadłowiec pasażerski, który lądował na terenie Obszaru Durony. Ale to jeszcze nie wracali Dendarianie.

— Czyżby zjawił się nasz transport?

— Chyba — odparł Miles, podchodząc do okna i spoglądając na dół. Tak.

Nie mieli już czasu. Gdy Miles poszedł na pokład wahadłowca i nie mógł go widzieć, Mark wezwał kilka Duron, by pomogły mu dźwignąć sztywne, zgięte i na wpół sparaliżowane ciało z fotela i położyły je na lotopalecie. Nie potrafił zapanować nad drżeniem skręconych konwulsyjnie rąk. Ujrzawszy to, Lilly zacisnęła usta i zaaplikowała mu kolejną dawkę czegoś cudownego. Był całkiem zadowolony, że niosą go w pozycji horyzontalnej. Złamana stopa stanowiła dobry pretekst, by nie szedł o własnych siłach. Z leżącą wysoko nogą wyglądał trochę jak inwalida, dzięki czemu sądził, że łatwiej będzie mu przekonać ludzi z CesBezu, aby przenieśli go na łóżko.

Po raz pierwszy w życiu leciał do domu.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI

Miles wpatrywał się w stare lustro w przedsionku biblioteki w Domu Vorkosiganów, które dawno temu wniosła w posagu matka generała księcia Piotra, zostając członkiem rodziny. Bogato rzeźbione ramy stanowiły dzieło jakiegoś sługi rodziny Vorrutyerów. Miles był w pomieszczeniu sam, nikt go nie obserwował. Przysunął się bliżej lustrzanej tafli, przyglądając się uważnie własnemu odbiciu.

Jasnoczerwona tunika — część cesarskiego munduru galowego — niezbyt dobrze wyglądała w zestawieniu z jego w najlepszym razie zbyt bladą cerą. Wolał surowszą elegancję galowej zieleni. Wysoki kołnierz wyszywany złotem nie zdołał niestety zasłonić bliźniaczych blizn po obu stronach szyi. Z czasem powinny zbieleć i zniknąć, lecz na razie bardzo rzucały się w oczy. Zastanawiał się, jak wytłumaczy ich pochodzenie. Rany odniesione w pojedynku. Przegrałem. A może ukąszenia miłosne. To było bliższe prawdy. Przejechał po bliznach opuszkiem palca, kręcąc głową w obie strony. Pamiętał eksplozję granatu igłowego, ale nie miał pojęcia, skąd się wzięły te czerwone znamiona. Niepokoiło go to bardziej niż wizja własnej śmierci — działy się z nim ważne rzeczy, a on nic nie pamiętał.

Cóż, wszystkim było wiadomo, że ma kłopoty ze zdrowiem, a blizny wyglądały jak ślad po interwencji zręcznego medyka. Może ludzie powstrzymają się od komentarzy. Cofnął się, obrzucając badawczym spojrzeniem całą swoją sylwetkę. Mundur nadal trochę na nim wisiał, mimo heroicznych wysiłków matki, która przez kilka tygodni, jakie upłynęły od ich przyjazdu, próbowała go zmusić, by więcej jadł. Wreszcie przekazała to zadanie Markowi, jak gdyby ustępowała przed osobą o większym doświadczeniu w tej materii. Mark ochoczo przystąpił do bezlitosnego nękania Milesa. Jego zabiegi okazały się skuteczne. Miles czuł się lepiej. Nabierał sił.

Bal z okazji Święta Zimy był spotkaniem towarzyskim, na którym nie obowiązywały sztywne rygory wojskowe, więc mógł zostawić parę galowych mieczy w domu. Ivan na pewno nie zapomni swoich, ale Ivan miał odpowiedni wzrost, by nosić taką broń. Drobny Miles wyglądał naprawdę śmiesznie z długim mieczem, który dosłownie wlókł się po ziemi, nie wspominając o tym, że mógłby się o niego potknąć lub uderzyć w golenie partnerkę w tańcu.

W korytarzu rozległy się kroki; Miles odwrócił się prędko, postawił stopę na szczeblu krzesła i oparł się o nie, udawał, że nie ulega narcystycznej pokusie, zupełnie nie zwracał uwagi na własne odbicie w lustrze.

— Ach, tu jesteś. — Mark stanął obok niego, zerkając na swoje odbicie i odwracając się, by sprawdzić szczegóły stroju. Strój istotnie leżał na nim doskonale. Mark zdobył nazwisko krawca Gregora, którego CesBez strzegł niczym największej tajemnicy państwowej. On tymczasem po prostu zadzwonił do cesarza i zapytał. Krój luźnej i obszernej kurtki i spodni miał agresywnie cywilny charakter, ale nie był pozbawiony ostrych linii. Barwy w pewien sposób oddawały honor Świętu Zimy; ciemna zieleń, niemal wpadająca w czerń, oraz ciemnoczerwone, niemal wpadające w czerń wykończenie. Efekt miał wydźwięk częściowo świąteczny, częściowo złowrogi — jak mała, wesoła bomba.

Miles przypomniał sobie dziwną chwilę, którą przeżył na pokładzie lotniaka Rowan, gdy na jakiś czas uległ przekonaniu, że jest Markiem. Poczuł się strasznie, całkowicie opuszczony. Wzdrygnął się na wspomnienie tego uczucia. Czy Mark zawsze tak się czuje?

Cóż, chyba już nie. Pod warunkiem że mam tu coś do powiedzenia.

— Wygląda całkiem dobrze — rzekł Miles.

— Tak. — Mark uśmiechnął się szeroko. — Ty też źle nie wyglądasz. Już nie tak trupio.

— Z tobą również jest coraz lepiej. — Rzeczywiście, pomyślał Miles. Stopniowo znikały najbardziej rzucające się w oczy zniekształcenia będące pozostałością po cierpieniach, które zadał mu Ryoval i o których Mark konsekwentnie nie wspominał ani słowem. Pozostało mu jednak sporo nadprogramowego ciała. — Na jaką wagę ostatecznie się zdecydujesz? — zapytał ciekawie Miles.

— Właśnie masz ją przed sobą. Inaczej nie poświęciłbym takiej fortuny na garderobę.

— Ee… wygodna? — dopytywał się Miles z taką miną, jakby Markowi było bardzo niewygodnie.

Oczy Marka rozbłysły.

— Tak, dziękuję. Bardzo pociesza mnie myśl, że nawet jednooki snajper o północy, podczas burzy odróżni nas z odległości dwóch kilometrów.

— Aha. No tak, to chyba jest argument.

— Ćwicz dalej — poradził mu serdecznie Mark. — Ćwiczenia dobrze ci robią. — Usiadł, kładąc nogi wyżej.

— Mark? — odezwał się głos księżnej z holu. — Miles?

— Tutaj — powiedział głośno Miles.

— Ach. — Weszła do przedsionka. — Tu jesteście. — Uśmiechnęła się z błyskiem matczynej radości w oku. Zanim Miles zdążył pomyśleć, poczuł ogarniające go ciepło, dzięki któremu stopniał najdrobniejszy płatek lodu pozostały po miesiącach, jakie spędził w kriokomorze. Księżna miała na sobie nową suknię, bardziej zdobną niż jej codzienne stroje, zielono — srebrną, z krezą, zakładkami i trenem — kaskady materiału. Wcale jednak nie wyglądała sztywno w tym uroczystym stroju. Strój nigdy nie onieśmielał księżnej. Wręcz przeciwnie. Jej oczy błyszczały jaśniej od srebrnej nici haftu.

— Ojciec już czeka? — zapytał Miles.

— Za chwilkę zejdzie. Upieram się, żebyśmy wyszli z balu punktualnie o północy. Wy dwaj możecie oczywiście zostać dłużej, jeśli będziecie mieli ochotę. Ale on przemęczy się, usiłując udowodnić tym hienom, że się im nie da i jest twardy, nawet gdyby hieny w ogóle wokół niego nie krążyły. To odruch. Miles, spróbuj skupić jego uwagę na okręgu. Aral może doprowadzić biednego premiera Rakozyego do szału, jeśli cały czas będzie mu zaglądał przez ramię. Naprawdę zaraz po Święcie Zimy musimy wyjechać ze stolicy do Hassadaru.