Выбрать главу

— Dobry wieczór, kapitanie — rzekł do niego Mark. — Czy CesBez dostarczył klonom mój świąteczny prezent?

Illyan skinął głową.

— Pięćset marek dla każdego, zaadresowane imiennie i na czas, milordzie.

— Świetnie. — Mark posłał mu jeden ze swoich sarkastycznych uśmiechów, które każdego zbijały z tropu. Klony posłużyły Markowi za pretekst przed Illyanem, by przekazać CesBezowi milion dolarów betańskich, tak jak przyrzekł. Środki te zdeponowano i finansowano z nich wszystkie potrzeby klonów, włącznie z opłaceniem ich miejsca w ekskluzywnej szkole. Illyan zdębiał do tego stopnia, że zaczai się zachowywać jak robot, co Miles obserwował z wielkim zaciekawieniem. Mark przypuszczał, że gdy klony się usamodzielnią, z miliona niewiele już zostanie. Ale prezenty świąteczne znalazły się na odrębnych, osobistych kontach.

Mark nie pytał, jak przyjęto jego dar, choć Miles umierał z ciekawości; ruszył w głąb sali, skinąwszy Illyanowi uprzejmie głową, jak gdyby był urzędnikiem, z którym właśnie załatwił mało ważną sprawę. Miles zasalutował kapitanowi i dogonił brata. Mark wyglądał, jakby usiłował opanować radość, wskutek czego na jego twarzy pojawił się zagadkowy uśmieszek.

— Przez cały ten czas — wyznał Milesowi — martwiłem się, że nigdy nie dostałem prezentu. Ale nie przeszło mi przez myśl, że sam też nikomu nic nie dałem. Święto Zimy jest naprawdę urocze. — Westchnął. — Żałuję, że nie znam tych dzieci tak dobrze, by wybrać coś odpowiedniego dla każdego z nich. Ale w ten sposób przynajmniej mają wybór. Jakby dostali dwa prezenty w jednym. A jak wy wybieracie prezent dla, na przykład, Gregora?

— Zdajemy się na tradycję. Co roku dostaje dwieście litrów syropu klonowego z Gór Dendarii. I już. Jeżeli sądzisz, że wybranie prezentu dla Gregora jest trudne, pomyśl o naszym ojcu. Jakbyś próbował obdarować samego Dziadka Szrona.

— Tak, właśnie się nad tym głowię.

— Czasami nie można prezentem wyrazić wdzięczności. Trzeba po prostu dawać. Czy ty, hm… podpisałeś te bony kredytowe?

— Tak jakby. Podpisałem je „Dziadek Szron”. — Mark chrząknął. — Na tym chyba polega Święto Zimy. Żeby nauczyć ludzi dawać. Rola Dziadka Szrona to pewnie już ostatnia, co?

— Chyba tak.

— Rozpracuję to. — Mark zdecydowanie pokiwał głową.

Poszli razem do sali przyjęć na górze, by poczęstować się trunkami. Miles zauważył z rozbawieniem, że przyciągają uwagę wielu osób. Zebrany tu kwiat Vorów obrzucał ich ukradkowymi spojrzeniami. Och, Barrayarze. Ale zrobiliśmy ci niespodziankę.

Bo on na pewno mi zrobił.

Cieszył się na myśl o tym, że Mark będzie teraz jego bratem. Wreszcie jakiś sojusznik! Mam nadzieję… Miles zastanawiał się, czy potrafi sprawić, aby Mark pokochał Barrayar tak jak on. Jednak ta myśl wzbudziła w nim pewne obawy. Lepiej nie kochać za mocno. Barrayar mógł się okazać zabójczą oblubienicą. Mimo to… stanowił wyzwanie. O tak, wyzwań tu wystarczyłoby dla wszystkich.

Miles musiał postępować nadzwyczaj ostrożnie, żeby Mark nie odczytał żadnego z jego posunięć jako próby narzucenia mu swej woli. Jego chorobliwa alergia na najmniejszy przejaw dominacji była w pełni zrozumiała, lecz utrudniała Milesowi zadanie edukacyjne, każąc mu zachować wyjątkową delikatność.

Lepiej nie starać się za bardzo, starszy bracie. Jesteś już zbyteczny. Przesunął dłonią po jasnej tkaninie munduru, doskonale zdając sobie sprawę ze znaczenia słowa „zbyteczny”. Ostatecznym zwycięstwem nauczyciela jest jednak porażka w starciu z własnym uczniem. Uroczy paradoks. W każdym razie nie mogę przegrać.

Miles rozpromienił się w uśmiechu. Tak, Marku. Złap mnie, jeśli dasz radę.

— O. — Mark wskazał mężczyznę w ciemnoczerwonym mundurze Domu Vorów, który stał po drugiej stronie sali. — Czy to nie lord Vorsmythe, ten przemysłowiec?

— Zgadza się.

— Chciałbym z nim porozmawiać. Znasz go? Możesz mnie przedstawić?

— Jasne. Zamierzasz jeszcze zainwestować, prawda?

— Tak. Postanowiłem zróżnicować portfel. Dwie trzecie na Barrayarze, jedną trzecią na inwestycje galaktyczne.

— Galaktyczne?

— Przeznaczę trochę na technikę medyczną na Escobarze, jeśli musisz wiedzieć.

— Lilly?

— Aha. Potrzebuje kapitału początkowego. Zamierzam zostać cichym wspólnikiem. — Mark zawahał się. — Trzeba znaleźć medyczne rozwiązanie, pamiętasz. Poza tym… założysz się, że Lilly nie okaże się dochodową inwestycją?

— Nie. Bardzo bym uważał, zakładając się z tobą o cokolwiek. Mark uśmiechnął się na swój sarkastyczny sposób.

— To dobrze. Też się czegoś nauczyłeś.

Miles zaprowadził Marka do Vorsmythe’a i dokonał prezentacji. Lord bardzo się ucieszył, że znalazł kogoś, kto ma ochotę rozmawiać z nim tutaj o pracy. Wyraz znudzenia zniknął momentalnie już po pierwszym pytaniu, jakie zadał mu Mark. Miles zostawił brata z Vorsmythe’em, który pogrążony w rozmowie zamaszyście gestykulował. Mark słuchał, jakby w jego głowie pracowało precyzyjne urządzenie rejestrujące. Miles nie miał tu nic do roboty.

Wyśledził Delię Koudelkę i ruszył w jej stronę, by zamówić sobie taniec i pokrzyżować szyki Ivanowi. Jeśli szczęście się do niego uśmiechnie, może wykorzysta ten tekst o ranach odniesionych w pojedynku.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI

Po fascynującej rozmowie na temat wysoko rozwiniętych sektorów gospodarki Barrayaru Vorsmythe musiał wrócić do żony, która niemal siłą odciągnęła go od okna, gdzie stali z Markiem; lord bardzo niechętnie rozstał się ze swym rozmówcą, obiecując, że przyśle mu prospekty. Mark poszukał wzrokiem Milesa. Książę nie był dziś jedynym Vorkosiganem, któremu groziło przeszarżowanie, gdy będzie chciał komuś udowodnić swoją świetną formę fizyczną.

Mark został — z braku innych kandydatów — powiernikiem Milesa, który z jego pomocą przeprowadzał na sobie testy; nie chciał, by wiedzieli o nich zwierzchnicy z CesBezu. Sprawdzał swoją wiedzę, przypominając sobie wszystko od regulaminu Sił Zbrojnych po matematykę pięcioprzestrzenną. Mark jeden jedyny raz pozwolił sobie na żart na ten temat, lecz zorientował się, że obsesja Milesa bierze swoje źródło w śmiertelnym przerażeniu. Zwłaszcza gdy znaleźli jakąś lukę w jego pamięci. Wahanie i niepewność starszego brata bardzo niepokoiły Marka, ponieważ stanowiło to u niego coś nowego. Miał nadzieję, że niedługo wróci jego wstrętna pewność siebie. Kolejna wzajemna zależność, jaka między nimi zachodziła — Miles pragnął przypomnieć sobie wiele rzeczy i nie potrafił, a Mark pragnął o wielu rzeczach zapomnieć. I też nie potrafił.

Powinien zachęcić Milesa, by pokazał mu więcej Barrayaru. Miles uwielbiał grać eksperta. Stawał się wówczas kimś ważniejszym, a to uwielbiał. Tak, niech Miles napompuje trochę własne ego. Mark mógł sobie na to pozwolić. Dopiero później, kiedy Miles wróci do swego zwykłego tempa, popędzi mu kota. To będzie zgodne z zasadami fair play.

Wreszcie, włażąc na krzesła i wyciągając szyję, Mark dostrzegł brata, który właśnie wychodził z sali przyjęć w towarzystwie ubranej w błękity blondynki — Delii Koudelki, najwyższej siostry Kareen. O Boże, są tutaj. Zeskoczył z krzesła i wyruszył na poszukiwania księżnej. W końcu dopadł ją w salonie na trzecim piętrze, gdzie gawędziła z jakimiś starszymi kobietami, najprawdopodobniej dobrymi znajomymi. Jeden rzut oka na jego nerwowy uśmiech wystarczył, by przeprosiła towarzystwo i wyszła z nim do ustronnego kącika w wyłożonym dywanem korytarzu.

— Jakieś kłopoty, Marku? — spytała, siadając z nim na niskiej kanapce i poprawiając suknię. On ostrożnie przycupnął na drugim końcu.

— Nie wiem. Są tu Koudelkowie. Na Urodzinach Cesarza obiecałem Kareen, że z nią zatańczę, pod warunkiem że zdążę wrócić na Święto Zimy. I… prosiłem ją, żeby z panią porozmawiała. O mnie. Rozmawiała?

— Tak.

— Co jej pani powiedziała?

— Cóż, to była bardzo długa rozmowa.

Och, psiakrew.

— Jej sedno można jednak streścić tak: powiedziałam jej, że jesteś inteligentnym młodym człowiekiem, który miał bardzo niemiłe doświadczenia, ale jeśli udałoby się ciebie namówić, byś wykorzystał swoją inteligencję do uwolnienia się od tych problemów, byłabym skłonna ująć się za tobą.

— Terapia betańska?

— Coś w tym rodzaju.

— Zastanawiałem się nad terapią betańska. Poważnie. Ale boję się myśli, że spostrzeżenia mojego terapeuty mogą się znaleźć w raporcie jakiegoś analityka CesBezu. Nie chcę być niczyją rozrywką. Nigdy więcej.

— Sądzę, że mogłabym coś zrobić w tej sprawie.

— Naprawdę? — Utkwił w jej twarzy spojrzenie pełne nadziei. — Mimo że sama nie miałaby pani wówczas wglądu w raporty?

— Tak.

— Byłbym… bardzo wdzięczny.

— Powiedzmy, że to obietnica. Daję słowo Vorkosigana.

Adoptowanego Vorkosigana, nawet bardziej niż on. Jednak ani przez chwilę nie wierzył, że mogłaby nie dotrzymać przyrzeczenia. Matko, z tobą wszystko jest możliwe.

— Nie wiem, ile szczegółów poznała Kareen…

— Naprawdę niewiele. Ma przecież dopiero osiemnaście lat. Ledwie zaczęła się oswajać z własną dorosłością. Uznałam, że bardziej, hm, złożone sprawy mogą zaczekać. Przed podjęciem długofalowych zobowiązań musi skończyć szkoły — dodała znacząco.

— Och. Hm. — Nie był pewien, czy poczuł ulgę, czy nie. — Wszystko to i tak straciło już aktualność. Od tamtego czasu pojawiły się… nowe problemy. Znacznie gorsze od poprzednich.

— Nie wyczuwam niczego takiego, Marku. Mnie po waszym powrocie z Obszaru Jacksona wydajesz się znacznie bardziej opanowany i spokojny. Mimo że w ogóle nie opowiadasz, co się tam zdarzyło.

— Nie żałuję, że poznałem siebie. Nie żałuję nawet, że… jestem sobą. — z moją czarną brygadą. — Ale żałuję… że jestem tak daleko od Kareen. Mam wrażenie, że w pewnym sensie jestem potworem. I w tej sztuce Kaliban nie poślubi córki Prospera. Właściwie, o ile sobie przypominam, dostaje w kość za to, że w ogóle próbował. — Rzeczywiście, jak mógłby wytłumaczyć istnienie Żarłoka, Burka, Wyjca i Zabójcy przed kimś takim jak Kareen, nie wywołując u niej obrzydzenia lub lęku? Jak mógłby ją prosić, by zaspokoiła jego nienormalny apetyt, choćby w sferze marzeń czy fantazji? Beznadziejne. Lepiej nie próbować.

Księżna uśmiechnęła się z nieznaczną drwiną.

— Marku, w twojej analogii jest kilka błędów. Po pierwsze, zaręczam ci, że nie jesteś człowiekiem gorszego rodzaju, bez względu na to, co ci się wydaje. Kareen też nie jest nadczłowiekiem. Chociaż jeżeli się upierasz, aby traktować ją jak zdobycz, a nie osobę, zaręczam ci, że wpadniesz przez to w kolejne kłopoty. — Uniosła brwi, podkreślając wagę swych słów. — Jako dodatkowy warunek mojego błogosławieństwa dla twoich starań wymieniłam sugestię, żeby w przyszłym roku wykorzystała okazję nauki na Kolonii Beta i wzięła dodatkowe lekcje. Sądzę, że odrobina betańskiej edukacji w pewnych sprawach osobistych może wiele zdziałać dla poszerzenia jej horyzontów, by potrafiła przełknąć, hm, niektóre złożoności, nie krztusząc się. Nieco liberalizmu, którego osiemnastolatka nie ma szans zaznać na Barrayarze.

— Ach. — Podobny pomysł w ogóle nie przyszedł mu do głowy, gdy próbował spojrzeć na wszystko z punktu widzenia Kareen. To miało… bardzo miało sens. — Sam w przyszłym roku chciałbym zacząć chodzić do szkoły na Kolonii Beta. Dobrze by było mieć w życiorysie galaktyczne wykształcenie, kiedy będę się starał tu o pracę, o którą mi chodzi. Nie chcę wykorzystywać wyłącznie nepotyzmu.

Księżna przechyliła głowę z namysłem.

— Świetnie. Wygląda na to, że masz dość rozsądne długofalowe plany na przyszłość, ściśle powiązane ze swoim celem. Teraz musisz je tylko zrealizować. Masz moje pełne poparcie.

— Tak, długofalowe. Ale… dzisiaj jest dzisiaj.

— I co zamierzasz dziś zrobić?

— Zatańczyć z Kareen.

— Z tym nie powinno być żadnego kłopotu. Wolno ci tańczyć. To nie jest ta sztuka, Marku, i stary Prospero ma wiele córek. Jedna może mieć nawet tak niski gust, że będą się jej podobać podejrzani mężczyźni.

— Jak… niski?

— Och, co najmniej taki. — Księżna wyciągnęła rękę na wysokość wzrostu Marka. — Idź zatańczyć z tą dziewczyną. Uważa, że jesteś interesujący. Matka Natura zamiast rozsądku daje młodym ludziom poczucie romantyzmu po to, żeby przetrwał nasz gatunek. To sztuczka, dzięki której się rozwijamy.