Выбрать главу

— Ta misja nie ma nic wspólnego z Domem Ryoval. Ich będziemy unikać.

— Mam nadzieję — zgodził się skwapliwie Thorne. Zamilkł, sącząc w zamyśleniu herbatę. — Pomijając fakt, że Obszarowi Jacksona już dawno należało się sprzątanie, najlepiej środkami atomowymi, przypuszczam, że nie robimy tego tylko z dobroci serca. Jaka tym razem, hm… misja kryje się pod tą misją?

Na to pytanie miał dobrze wyćwiczoną odpowiedź.

— Naszego zleceniodawcę w rzeczywistości interesuje tylko jeden klon, a właściwie jego pierwowzór. Reszta to kamuflaż. Klienci Bharaputry mają w swoim gronie wielu wrogów. Nie będą wiedzieli, kto kogo atakuje. W ten sposób tożsamość naszych zleceniodawców będzie jeszcze lepiej chroniona, na czym im bardzo zależy.

Thorne uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Podejrzewam, że ten zręczny manewr to twój pomysł.

Wzruszył ramionami.

— W pewnym sensie.

— Nie lepiej by było, gdybyśmy wiedzieli, o którego klona chodzi, żeby uniknąć wypadku, gdyby przyszło się nam stamtąd wycofać? Jeśli naszemu zleceniodawcy zależy na żywym klonie — a w ogóle zależy im, czy będzie żywy, czy martwy? Jeśli prawdziwym celem jest staruch, z którego go wyhodowano…

— Zależy im na żywym klonie. Ale… ze względów praktycznych załóżmy, że chodzi nam o wszystkie klony.

Thorne rozłożył ręce w geście przyzwolenia.

— Z mojej strony zgoda. — W oczach hermafrodyty rozbłysnął entuzjazm. Nagle komandor plasnął pięścią w otwartą dłoń. — Najwyższy czas, żeby ktoś odpowiednio potraktował te kanalie z Jacksona! Och, ale się szykuje zabawa! — Obnażył zęby w groźnym uśmiechu. — Jakiej pomocy możemy się spodziewać na Obszarze Jacksona? Jakieś zabezpieczenia?

— Nie licz na żadne.

— Hm. Co nam będzie przeszkadzać? Oczywiście, poza Bharaputrą, Ryovalem i Fellem.

Dom Fell zajmował się głównie handlem bronią. Co Fell mógł mieć z tym wspólnego?

— Wiem tyle, co ty.

Thorne zmarszczył brwi; widocznie nie była to typowa dla Naismitha odpowiedź.

— Ale mam dużo poufnych informacji na temat żłobka, które mogę ci przekazać w drodze. Słuchaj, Bel, chyba ci nie muszę ci mówić, co do ciebie należy. Ufam ci. Zajmij się logistyką i planami, a ja sprawdzę finał.

Thorne wyprężył się jak struna.

— W porządku. Ile dzieci wchodzi w grę?

— Bharaputra na ogół przeprowadza jeden taki przeszczep tygodniowo. Powiedzmy, że hodują jakieś pięćdziesiąt rocznie. W ostatnim roku życia klonów umieszcza się je w specjalnym budynku niedaleko kwatery głównej Domu, gdzie przechodzą ostatni etap przygotowań. Zabierzemy całoroczną partię. Pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt klonów.

— Na pokład „Ariela”? Ciasno będzie.

— Chodzi o szybkość, Bel, szybkość.

— Tak. Chyba masz rację. Kiedy początek?

— Jak najszybciej. Każdy tydzień zwłoki kosztuje jedno niewinne życie. — Odmierzył tym zegarem ostatnie dwa lata. Jak dotąd zmarnowałem sto istnień. Sama podróż z Ziemi na Escobar kosztowała go tysiąc betańskich dolarów i cztery martwe klony.

— Rozumiem — rzekł ponuro Thorne. Wstał, odsuwając filiżankę. Przestawił krzesło do konsoli. — To dziecko czeka operacja, tak?

— Owszem. A jeśli nie ono, to inne ze żłobka.

Thorne zaczął stukać w klawisze.

— Co z funduszami? To przecież twoja działka.

— Za tę misję zapłacą przy odbiorze. Weź, ile będzie trzeba ze środków Floty.

— W porządku. Połóż tu dłoń, żeby potwierdzić wypłatę. — Thorne podsunął mu czytnik.

Bez wahania przyłożył do niego dłoń. Ku swemu przerażeniu ujrzał czerwony kod informujący o braku rozpoznania odczytu. Nie! Przecież musi się zgadzać, musi…!

— Cholerna maszyna. — Thorne trzepnął czytnikiem o blat stołu. — Bądź grzeczna. Spróbuj jeszcze raz.

Tym razem przyłożywszy dłoń, lekko ją skręcił; komputer przetrawił nowe dane, po czym wyświetlił błogosławioną akceptację. Są pieniądze. Uspokoił się szalony rytm serca.

Thorne wstukał więcej danych i rzucił przez ramię:

— Nie pytam, który oddział desantowy chcesz zabrać tym razem.

— Nie pytaj — odrzekł głucho. — Do dzieła, Bel. — Musi stąd wyjść, bo inaczej nie wytrzyma napięcia i maskarada wyjdzie na jaw mimo tak obiecującego początku.

— Chcesz tę samą kabinę co zwykle? — zapytał Thorne.

— Jasne. — Wstał.

— Chyba już niedługo… — Hermafrodyta zerknął na wskaźnik błyszczący wśród skomplikowanych wyświetlaczy logistycznych nad holowidowym talerzem konsoli. — Czytnik przy wejściu nadal jest zaprogramowany na ciebie. Połóż się. Wyglądasz na zupełnie wypompowanego. Wszystko jest pod kontrolą.

— Dobrze.

— Kiedy przyjedzie Elli Quinn?

— Nie będzie brała udziału w tej misji.

Thorne w zdumieniu otworzył szeroko oczy.

— Naprawdę? — Jego twarz rozpromienił zagadkowy uśmiech. — Jaka szkoda. — W jego głosie nie było słychać nawet cienia żalu. Czyżby jakaś rywalizacja? O co?

— Niech przyślą z „Triumpha” mój ekwipunek — polecił. Tak, najlepiej zlecić tę kradzież. Zlecić jak najwięcej. — I… jeśli będziesz miał okazję, każ przysłać posiłek do mojej kabiny.

— Zrobi się — obiecał Thorne, energicznie kiwając głową. — Cieszę się, że masz lepszy apetyt, chociaż mało sypiasz. To dobrze. Tak trzymać. Martwimy się o ciebie.

Lepszy apetyt, do diabła. Przy swojej sylwetce musiał bezustannie walczyć o utrzymanie niskiej wagi. Głodził się przez trzy miesiące, aby się zmieścić w skradziony przed dwoma laty mundur Naismitha. Poczuł kolejną falę nienawiści do swego pierwowzoru. Zasalutował w nadziei, że zachęci w ten sposób Thorne’a do pracy, i wyszedł, dusząc w sobie gniewny pomruk, dopóki drzwi kabiny nie zasunęły się za nim z sykiem.

Nie zostało mu nic innego, jak tylko sprawdzać zamek w każdych drzwiach w korytarzu, aż któryś ustąpi. Miał nadzieję, że żaden Dendarianin nie zauważy go, kiedy będzie przykładał dłoń do czytników. Wreszcie znalazł swoją kabinę, która znajdowała się dokładnie naprzeciw drzwi hermafrodyty. Tym razem drzwi się rozsunęły, gdy tylko położył dłoń na czujniku, obyło się bez mrożących krew w żyłach awarii.

Było to niewielkie pomieszczenie, niemal takie samo jak kabina Thorne’a, tylko bardziej bez wyrazu. Sprawdził szafki. Większość była pusta, lecz w jednej znalazł mundur polowy i poplamiony kombinezon w swoim rozmiarze. W maleńkiej łazience kabiny znajdowały się używane przybory toaletowe, między innymi szczoteczka do zębów, na której widok uśmiechnął się ironicznie. Składane, chowane w ścianie i starannie posłane łóżko wyglądało bardzo zachęcająco, toteż opadł na nie niemal bez czucia.

Jestem w drodze. Udało się. Dendarianie przyjęli go, posłuchali rozkazów z tą samą ślepą ufnością co rozkazów Naismitha. Jak bezwolne owieczki. Teraz musiał uważać, żeby tego nie popsuć. Najtrudniejsze miał za sobą.

Wziął szybki prysznic i właśnie wkładał spodnie Naismitha, gdy przyniesiono posiłek. Wymawiając się negliżem, szybko odprawił usłużnego Dendarianina, który przyniósł tacę. Uniósłszy pokrywkę, zauważył, że zamiast przydziałowej racji żywnościowej dostał prawdziwe jedzenie. Stek z grilla, warzywa, które wyglądały na świeże, i prawdziwą kawę; to, co miało być gorące, było gorące, a to, co zimne, było zimne, pięknie ułożone w porcjach przystosowanych do apetytu Naismitha. Nawet lody. Rozpoznał gust swojego pierwowzoru i znów ogarnęło go uczucie oszołomienia graniczące z odrazą. Tylu nieznanych ludzi chciało mu dać dokładnie to, czego chciał, w najdrobniejszych szczegółach. Ranga miała swoje przywileje, ale to zakrawało na prawdziwe szaleństwo.