Выбрать главу

W przygnębieniu zjadł wszystko i właśnie zaczął się zastanawiać, czy mętna zielona substancja wypełniająca puste miejsca na talerzu też jest jadalna, gdy ponownie rozległ się dźwięk brzęczyka.

Tym razem był to dendariański podoficer z lotopaletą, na której znajdowały się trzy duże skrzynie.

— Ach. — Zmrużył oczy. — Mój ekwipunek. Na razie proszę postawić na podłodze.

— Tak jest. Chce pan wyznaczyć ordynansa? — Ochocza mina podoficera nie pozostawiała wątpliwości, kto pierwszy zgłosi się na ochotnika do tej funkcji.

— Nie… nie podczas tej misji. Później będziemy mieli bardzo mało miejsca. Proszę to zostawić.

— Chętnie rozpakuję, panie admirale. To ja spakowałem skrzynie.

— Poradzę sobie.

— Jeśli o czymś zapomniałem, proszę dać mi znać, a natychmiast przywiozę.

— Dziękuję, kapralu. — W jego głosie dało się słyszeć tłumione rozdrażnienie, co na szczęście pohamowało entuzjazm kaprala. Dendarianin dźwignął i zdjął skrzynie z lotopalety, a potem wyszedł z uśmiechem lekkiego zażenowania, jak gdyby chciał powiedzieć: „To naprawdę nie moja wina, starałem się”.

On także uśmiechnął się przez zaciśnięte zęby i gdy tylko zamknęły się drzwi, skupił całą uwagę na skrzyniach. Zwolniwszy zatrzaski, zawahał się przez chwilę, zaskoczony własną niecierpliwością. Pewnie tak czuje się człowiek, kiedy otrzymuje prezent na urodziny. On nigdy w życiu nie dostał prezentu urodzinowego. A więc czas nadrobić zaległości.

Po otwarciu pierwszego wieka jego oczom ukazały się ubrania — więcej, niż miał kiedykolwiek przedtem. Kombinezony robocze, mundur polowy i galowy — uniósł tunikę z szarego aksamitu, zdumiewając się na widok srebrnych guzików i połyskliwości tkaniny — wysokie buty, półbuty, pantofle, piżama, wszystkie stroje przepisowe i idealnie skrojone na jego sylwetkę. Do tego rzeczy cywilne, osiem czy dziesięć kompletów, w kilku stylach planetarnych i galaktycznych, typowe dla osób z różnych warstw społecznych. Urzędowy strój z czerwonego jedwabiu z Escobaru, barrayarska tunika w stylu wojskowym oraz oblamowane spodnie, ciepłe swetry, betański sarong i sandały, wystrzępiona kurtka, koszula i spodnie odpowiednie dla jakiegoś biednego dokera skądkolwiek. Mnóstwo bielizny. Trzy rodzaje chronometrów z wbudowanymi komunikatorami, jeden przydziałowy, zgodny z przepisami Dendarian, drugi elegancki i bardzo drogi, a ostatni, na pozór zniszczony i tandetny, w rzeczywistości okazał się doskonałym uzupełnieniem wojskowego ekwipunku. W skrzyni znajdowało się jeszcze wiele innych rzeczy.

Uniósł wieko drugiej paki i zatrzymał wzrok na jej zawartości. Zbroja kosmiczna. Najszybszy bojowy pancerz kosmiczny z gotowym do użycia układem zasilającym i aparatem tlenowym oraz naładowaną bronią. Dokładnie w jego rozmiarze. Spoczywający w skrzyni ciemny strój wydawał się błyszczeć złowrogo. W nozdrzach poczuł jego szczególną woń, wyjątkowo wojskową — zapach metalu, plastiku, energii i chemikaliów… oraz starego potu. Wydobył hełm i zajrzał z podziwem w przyciemnianą lustrzaną przyłbicę. Nigdy nie miał na sobie takiego pancerza, choć często oglądał takie na holowidach, aż zaczynały go boleć oczy. Groźna, śmiercionośna skorupa…

Wypakował zbroję, kładąc na podłodze wszystkie części po kolei. Lśniącą powierzchnię znaczyły tu i ówdzie dziwne plamy, zadrapania i łaty. Jaka broń i jakie ciosy zdołały naruszyć tę metalizowaną powłokę? Którzy wrogowie strzelali do osoby odzianej w tę zbroję? Zauważył, że każda szrama na pancerzu jest śladem po ataku, który miał zadać śmierć. Bez markowania.

Niepokojący wniosek. Nie. Nie podda się chłodnej fali zwątpienia. Skoro on potrafi, to ja też. Starając się nie zwracać uwagi na ślady napraw i plamy na skafandrze ciśnieniowym oraz miękkiej chłonnej warstwie spodniej, spakował wszystko z powrotem i odstawił skrzynię na bok. Co to za plamy? Krew? Kał? Ślady po ogniu? Olej? Tak czy inaczej, wszystko było wyczyszczone i bezwonne.

W trzeciej skrzyni, nieco mniejszej od drugiej, znalazł rodzaj półpancerza bez wbudowanej broni, który nie był przeznaczony do użycia w przestrzeni kosmicznej, lecz do walki na Ziemi, w normalnym lub prawie normalnym ciśnieniu, temperaturze i innych warunkach atmosferycznych. Wzrok przyciągał przede wszystkim hełm z gładkiego i twardego stopu, miał wbudowany system telemetryczny oraz projektor holowidowy umieszczony na obrzeżu nad czołem, wyświetlający dane na siatce tuż przed oczyma dowódcy. Przepływem danych sterowało się za pomocą mimiki i pewnych poleceń słownych. Odłożył hełm na blat, by później przyjrzeć mu się dokładniej, a następnie wypakował resztę.

Zanim skończył układać wszystkie rzeczy w szafkach i szufladach, zaczął żałować, że tak pochopnie odesłał ordynansa. Padł na łóżko i przykręcił trochę regulator światła. Kiedy się obudzi, będzie już w drodze do Obszaru Jacksona…

Właśnie zapadał w drzemkę, kiedy rozbrzmiał sygnał na konsoli. Zwlókł się z łóżka, aby odebrać.

— Tu Naismith — wymamrotał sennie, starając się mówić w miarę zrozumiale.

— Miles? — powiedział głos Thorne’a. — Jest już oddział komandosów.

— Ach… to dobrze. Kiedy będziecie gotowi, znikamy z orbity.

— Nie chcesz ich zobaczyć? — spytał zdziwiony Thorne.

Inspekcja. Wciągnął powietrze.

— Dobrze. Zaraz… tam będę. Bez odbioru.

Pospiesznie wciągnął z powrotem spodnie mundurowe i tym razem włożył kurtkę z odpowiednimi dystynkcjami, a potem wyświetlił na konsoli schemat wewnętrznego układu okrętu. Na statku znajdowały się dwie śluzy dla wahadłowców desantowych: na sterburcie i bakburcie. Którą miał wybrać? Prześledził drogę prowadzącą na obydwie burty.

Na początek postanowił sprawdzić luk wahadłowca operacyjnego. Na chwilę przystanął w cieniu za zakrętem korytarza, nasłuchując. Przypatrywał się scenie, zanim został zauważony.

W doku tłoczyło się dwanaście osób w szarych strojach kamuflażowych, obok których piętrzył się ekwipunek i bagaże z zapasami. Broń ręczna i ciężka była ustawiona w symetrycznym szyku. Najemnicy stali lub siedzieli, prowadząc głośną rozmowę, gęsto przetykaną wulgarnymi zwrotami i wybuchami śmiechu. Wszyscy byli bardzo wysocy i wprost rozsadzała ich energia; potrącali się w rubasznych zabawach, jak gdyby szukali pretekstu, by krzyczeć jeszcze głośniej. Na pasach, w kaburach albo ładownicach nosili ostentacyjnie noże i inną broń osobistą. Na ich twarzach malowała się zwierzęca zawziętość. Przełknął ślinę, a potem wkroczył między nich.

Efekt był natychmiastowy.

— Baczność! — krzyknął ktoś i bez dalszych rozkazów stanęli w równym dwuszeregu wyprężeni jak struny, w absolutnej ciszy, a każdy miał przed sobą tobołek z ekwipunkiem. Było to chyba straszniejsze niż wcześniejszy chaos.

Z nikłym uśmiechem postąpił naprzód, udając, że przygląda się każdemu z osobna. Wtedy z włazu wahadłowca wyrzucono ostatni ciężki worek, który łukiem wylądował na pokładzie, a w ślad za nim wypełzł trzynasty komandos, wstał i zasalutował.

Ujrzawszy tę postać, skamieniał z przerażenia. Co to jest, u diabła? Utkwił spojrzenie w błyszczącej klamrze pasa, po czym odchylił głowę w tył, napinając mięśnie szyi. Dziwaczny stwór miał prawie dwa i pół metra wzrostu. Olbrzymie ciało emanowało energią, którą niemal poczuł jako falę gorąca, a twarz — twarz była koszmarna. Ciemnożółte oczy jak u wilka, zniekształcone, wywinięte usta odsłaniające kły, długie i białe, zachodzące na brzeg karminowej wargi. Wielkie ręce zakończone pazurami, grubymi, mocnymi i ostrymi jak brzytwy — pociągniętymi karminowym lakierem… Co? Wrócił spojrzeniem do twarzy potwora. Oczy były pociągnięte tuszem i złotym cieniem, a na wysokiej kości policzkowej połyskiwała naklejona złota gwiazdka. Mahoniowe włosy zostały splecione w zawiły warkocz. Talię ściągał mocno pas, podkreślając mimo luźnego szarego stroju polowego figurę… najwyraźniej kobiecą. Czyżby to coś było rodzaju żeńskiego?