O czym rozprawiano w tym czasie?
Głównym polem zainteresowania wszystkich było jej życie osobiste. Pod tym zaś względem Madame stanowiła wyjątkowo wdzięczny przedmiot dociekań i spekulacji, była bowiem kobietą niezamężną.
Jak, przez kogo i kiedy zostało to ustalone, nikt nie umiał powiedzieć, niemniej panowała co do tego absolutna pewność. Faktycznie, nie nosiła obrączki, nie widziano jej nigdy w towarzystwie mężczyzny, który mógł być jej mężem, i – jak głosiła wieść – jeszcze się nie zdarzyło, by choćby napomknęła o swojej rodzinie, co także o czymś świadczyło, bo każdy nauczyciel w taki czy inny sposób zawsze coś o tym wspomniał. Ponadto zaś, raz wygadał się Soliter. Wychwalając zalety swojej przełożonej, wynosząc pod niebiosa jej energię i zdolności organizacyjne, miał ponoć wtrącić zdanie: „nie jest też bez znaczenia, że nie ma obowiązków rodzinnych, które każdy z nas ma, co pozwala jej całkowicie poświęcić się pracy w szkole”.
A zatem, w głównej mierze, roztrząsano bez końca wszystko, co implikował stan wolny pani dyrektor.
Niezamężna… Ba, lecz panna czy rozwódka? (Wdowy w ogóle nie brano pod uwagę.) Jeżeli zaś rozwódka, to kto był jej mężem i czemu się rozeszli? I kto kogo zostawił? On ją czy ona jego? Jeśli zaś ona jego, co mogło być przyczyną? Niezgodność charakterów, różnica temperamentów? Czy mąż był zbyt natarczywy, czy raczej zbyt ślamazarny? A może się rozstali z powodu kogoś trzeciego? Znalazła sobie kogoś? W jakich okolicznościach? I tak dalej i dalej, wszelkie możliwe warianty.
Lecz była też druga opcja: nie rozwódka, lecz panna. I to było jeszcze bardziej ekscytujące!
Panna… Trzydziestoletnia! Ba, trzydziestoparo! Czyżby wciąż jeszcze dziewica? Jakoś nie chciało się wierzyć. Więc jak to się zaczęło? Kiedy, i z kim, i gdzie? Na studiach? Podczas wakacji? W domu akademickim? Na to nie wyglądało. Więc może raczej w luksusie – w hotelu, w apartamencie, w eleganckim mieszkaniu? I jak się rzecz ma teraz? Częstotliwość. Zasada. W związku „na kocią łapę”, lecz przynajmniej z kimś jednym? Czy w trybie krótkich przygód z innymi wciąż partnerami? I czy się nie obawia, że w końcu zajdzie w ciążę, przed którą tak straszono? Czy zabezpiecza się jakoś? Jak? Miły Boże, jak?
Inną kwestią skupiającą uwagę i żywo dyskutowaną była jej domniemana przynależność partyjna. Co prawda, podobnie jak z wiedzą o jej stanie cywilnym, znów nikt nie miał dowodów, jednakże w tym wypadku wątpliwości wydawały się nikłe. Prawie się nie zdarzało, aby dyrektor szkoły nie należał do partii. Była to niemal reguła.
I tu znów powstawała piramida pytań. Czy wstąpiła do partii z przekonań, czy dla kariery? Jeżeli dla kariery, to o co naprawdę jej chodzi? O stanowisko? Pieniądze? Czy inne przywileje, głównie o możliwości wyjazdów za granicę, oczywiście na Zachód, do Francji, do Paryża, gdzie można się zaopatrzyć w eleganckie ubrania?
I inny blok tematów. Czy ma na swoim sumieniu jakąś podłość lub świństwo? (Panowała opinia, ze przynależność do partii nie może się obejść bez tego.) Doniosła na kogoś? Zdradziła? Odwróciła się tyłem do trefnego kolegi?
No i jeszcze jedna, wcale nie bagatelna, choć na pozór niewinna kwestia: jak się zachowywała, a zwłaszcza jak mówiła na zebraniach partyjnych? I – to szczególnie ważne – jak w jej cudownych ustach brzmiało słowo „towarzysz”? „Słuchajcie, towarzysze”, „towarzysz Soliter ma głos”, „towarzyszu Eunuch, niech się towarzysz streszcza”, „czy towarzyszka Żmija zabezpieczyła kawę?” – Nie, to było po prostu niewyobrażalne! A przecież takie zdania – takie lub im podobne – musiałyby padać naprawdę.
Lecz wszystkie te spekulacje, pytania, wyobrażenia wciąż jeszcze były w tym czasie zaledwie grą umysłu; miały, można powiedzieć, charakter teoretyczny. Rzecz odmieniła się, odkąd słynna Madame przyszła do naszej klasy i zaczęła nas uczyć.
Nastąpiło to – zresztą całkiem niespodziewanie – na początku ostatniej, maturalnej klasy. Poprzednia nauczycielka francuskiego, poczciwa starsza pani M., odeszła nagle na emeryturę i już drugiego września Madame la Directrice, przez nikogo nie zapowiedziana, wkroczyła do nas energicznym krokiem, pysznie stanęła za pulpitem i oznajmiła, ze do matury ona poprowadzi u nas francuski.
Było to jak grom z jasnego nieba. Wszystkiegośmy się spodziewali, tylko nie tego. Gdy zmierzała korytarzem ku naszym drzwiom, gdy czujki wystawione jak zawsze za filarem, by śledzić ruchy wrażych sił i w porę anonsować o grożącym niebezpieczeństwie, doniosły tym razem radosną nowinę, iż zbliża się do nas ONA, mogliśmy co najwyżej przypuszczać, że idzie z krótką, rutynową wizytą, jakie składała czasem przy różnych okazjach. Że zaś będzie nas uczyć, że od tego momentu będzie nam dane obcować z nią na lekcjach – sycić oczy jej boskim widokiem, wdychać zapach jej perfum, mówić do niej, być przez nią maltretowanym – i to trzy razy w tygodniu, nie, tego w najśmielszych marzeniach nikt nie brał pod uwagę.
No, i zaczęło się, niemal od pierwszej lekcji.
Wszystko, o czym dotychczas zaledwieśmy słyszeli, stało się konkretne, wymierne. Problemat jej panieństwa i życia osobistego, mający dotąd charakter jakby akademicki, stał się palącą kwestią życiową. Podobnie sprawa przynależności do partii. – Jak ta wykwintna piękność, o takim głosie, manierach, o rękach jak z alabastru i nogach jak Wenus z Milo może należeć do partii… robotniczej? Do partii górników i chłopów, do partii proletariatu? Przecież wszyscy wiedzieli, jak oni wyglądają. Wiedzieli z socrealistycznych rzeźb wokół Pałacu Kultury i z arkad MDM-u, z małej galerii portretu, jaką były banknoty w tym czasie, ukazujące archetypowe oblicza głównych przedstawicieli narodu (górnik, robotnik, rybak i traktorzystka w chustce), wreszcie – z setek plakatów propagandowej treści. Monstrualni tytani o zaciętych, brutalnych twarzach, trzymający wielkimi łapami kilofy, młoty lub sierpy, o klocowatych nogach obutych w straszliwe kamasze.
I z nimi wszystkimi – ona? Drobna, krucha, pachnąca, w jedwabnej bluzce z Paryża? Aż strach człowieka zdejmował, co w takim towarzystwie może się jej przytrafić.
A wiedziało się także, kim ci herosi z marmuru są, czy raczej się stają, kiedy z oleodruków zstępują w rzeczywistość. Wiedziało się to z ulicy, z zatłoczonych tramwajów, z barów szybkiej obsługi i z terenów budowy. Wyglądali zupełnie inaczej i – niewątpliwie groźniej. Krępi albo otyli, o małych, świńskich oczkach, niedomyci, cuchnący, w niezgrabnych waciakach i czapkach. Wulgarni, agresywni, skorzy do awantur.
Jak się czuła wśród nich? Co ją skłoniło do tego, aby być jedną z nich, by być ich – „towarzyszką”? I czy się ich nie bała? Nie przyszło jej nigdy na myśl, że oni się mogą zbuntować i że w swoich roszczeniach zażądają… jej ciała? – Straszne to były myśli, spędzające sen z oczu.
Wreszcie, na własnej skórze zaczęliśmy poznawać jej legendarną dumę. W rzeczywistości okazała się ona jeszcze bardziej bolesna niż w przytaczanych historiach, mimo że słuchy o jej okrucieństwie, czy nawet pomiataniu ludźmi, najzupełniej się nie potwierdziły. Rzecz polegała na czymś innym. Na skrajnej obojętności, na tym że była jakby wyzuta z wszelkich ludzkich słabości i jakby impregnowana na wszelkie bodźce z zewnątrz. Nic jej nie poruszało – ani na dobre, ani na złe. Nie zdarzyło się, by na kogoś krzyknęła, by okazała emocję. Nie komentowała złych odpowiedzi, a tym bardziej ich nie wyśmiewała, poprawiała tylko rzeczowo, a dwóje stawiała w milczeniu. To samo z aprobatą. Nikt nie usłyszał od niej choćby słówka pochwały. Jeśli zadany tekst wykuł nawet na pamięć, jeśli potrafił go mówić jak z nut własnymi słowami, jeśli bez zająknienia, w błyskawicznym tempie umiał odmieniać najtrudniejsze nieregularne czasowniki we wszelkich możliwych czasach – jedyne, na co mógł liczyć, to było rzeczowe „bien”, kwitujące odpowiedź i milczący wpis do dziennika pozytywnej oceny. Nic poza tym. Można by powiedzieć, że w swoim postępowaniu spełniała ideał sprawiedliwości. Była jednakowa dla wszystkich, dla zdolnych i niezdolnych, pilnych i leniwych, zdyscyplinowanych i krnąbrnych. I to właśnie było okropne.
Nie dawała się też w żaden sposób zagadać, choć lekcje francuskiego stwarzały po temu szansę. Pierwszy kwadrans zawsze poświęcony był na tak zwaną swobodną konwersację. Madame zaczynała o czymś mówić (po francusku, rzecz jasna), po czym rzucała kilka prostych pytań i miała się z tego wywiązać konwencjonalna rozmowa. To właśnie był moment na próbę podejścia jej słowem. Najczęściej stosowany chwyt polegał na rozpoczynaniu jakiejś – rzekomo – arcyciekawej historii, utykaniu z nią już na drugim zdaniu z powodu braku słów i nagłym, desperackim przejściu na polski. „Parle français!”[2]przecinała wtedy natychmiast Madame. „To zbyt skomplikowane, proszę mi pozwolić dokończyć po polsku”, walczył jeszcze rozpaczliwie niepoprawny marzyciel, lecz było to daremne. „Mais non!”,odrzucała stanowczo jego błagania Madame, „si tu veux nous raconter quelque chose d’intéressant, tudois le faire en français. [3]
I śmiałek, jak przekłuty balon, opadał z piaskiem na ławkę.
Lecz po francusku też to nie wychodziło. Raz pewien adorator przygotował sobie całą mowę, by w pewnym momencie omotać ją siecią pytań i wydobyć z niej w końcu coś osobistego. Na próżno. Naprzód, gdy zorientowała się, że jakoś zbyt płynnie mówi, zaczęła mu co chwilę przerywać, poprawiając niedociągnięcia gramatyczne; gdy zaś przebrnął przez to szczęśliwie i postawił nareszcie pierwsze z obmyślanych pytań – gdzie i jak spędziła wakacje – usłyszał w odpowiedzi, że bardzo jej przykro, mais elle n’a pas eu de vacances cette année [4], co zamknęło mu drogę do dalszych podchodów.