W klasie panowała niesamowita cisza, w której głos uczennicy z pierwszej ławki rozchodził się niczym regularne kręgi na tafli stojącej wody. – Oto ktoś po raz pierwszy zachwiał niezłomną Madame. Przynajmniej na krótką chwilę wytrącił ją z równowagi, zepchnął do defensywy, sprawił, że wbrew swojej woli przemówiła po polsku! I jeszcze jak na tym skorzystał! Wezwany do gabinetu! Po lekcjach, na „sam na sam”! Iluż o tym marzyło! Do czegóż się posuwano w nadziei na cień takiej kary!
Spoglądano na Rożka z zazdrością zmieszaną z podziwem. Szczęśliwiec! Szczwany lis! Ma jednak łeb ten cudak! Wzywając go „na dywan”, uznała w nim… partnera.
Ale incydent z Rożkiem miał jeszcze inny aspekt – chyba nawet ważniejszy. Kontrofensywa Madame. Zdławienie przez nią buntu. Spektakularny finał. To właśnie ta krótka scenka zaparła klasie dech. Oto gdy już się zdawało, że wzniecona anarchia nie da się opanować, że rozpętany żywioł wymknął się spod kontroli i obróci się zaraz przeciw osłabłej Madame, ta – niczym pogromczyni dzikich, drapieżnych zwierząt – jednym gestem i słowem (jakby chlaśnięciem bicza) przywróciła porządek. W tym ułamku sekundy była jak pyszna lwica, która pacnięciem łapy powala krnąbrnego zuchwalca, co się ośmielił sprzeciwić albo choćby zanadto zwrócił na siebie uwagę. Zalśniła. Z jej ciemnych oczu posypały się skry. Jej drobna, szczupła sylwetka otoczyła się blaskiem. To było piękne i straszne. Chciało się zginąć od tego. I jeszcze to ostrzeżenie: „ze mną nikt jeszcze nie wygrał”, brzmiące jakby wyzwanie, prowokujące do walki!
Izyda. Artemida. Amazonka. Brunhilda.
Nie taję, że i na mnie zrobiła wrażenie ta scena. A nawet wzbudziła pokusę, by podnieść rękawicę. Znów więc zacząłem myśleć, co byłbym mógł uczynić, by zwrócić na siebie uwagę i zyskać respekt Madame, choćby zrodzony z gniewu. Pomysł, by czytać pracę, dawno już porzuciłem, w danej zaś sytuacji, po incydencie z Rożkiem, uznałem go wręcz za szaleńczy. Niezależnie od tego, że cel, jaki mi przyświecał podczas pisania tekstu, już od dłuższego czasu wydawał mi się wątpliwy, to teraz dostrzegałem jeszcze inne niebezpieczeństwo, bez porównania groźniejsze niż „podniesienie przyłbicy”. Rożek! Potworny Rożek! Nawet jeśli Madame byłaby mi przychylna i pozwoliła czytać, nawet jeżeli klasa – znudzona lub uśpiona dłużyzną wypracowania – nie chwyciłaby sensu mojej „miłosnej pieśni”, zawsze trzeźwy i czujny, wszystkowiedzący Rożek nie puściłby mi płazem moich szalbierczych wywodów. Niewrażliwy na żarty, nieczuły na błazenadę, stojący na straży rozsądku i naukowej prawdy, z pewnością podniósłby raban i skoczyłby mi do gardła – za mit o Wodniku i Pannie, za zmyślonego Monosa i inne bujdy z chrzanem. Gdy tylko by posłyszał pierwsze z bezwstydnych łgarstw, przerwałby mi w pół słowa (tak jak Agnieszce Wąsik) i wyśmiał je bezlitośnie. „O czym bredzi ten tuman!”, wyobraziłem sobie jego szyderczy głos i przeszedł mnie dreszcz przerażenia. „To jakieś wierutne bzdury! Albo ma mętlik w głowie, albo struga wariata!”
Uzmysłowiłem sobie, że tak jak na Przeglądzie Scen Amatorskich i Szkolnych ostateczną instancją nie był ES ani inni uczestnicy imprezy, lecz „czerń” na tyłach sali podczas rozdania nagród, tak tu, na tej lekcji z Madame, takim krzywym zwierciadłem jest właśnie Rożek Goltz. Jeśli tu chciało się wygrać, jeśli chciało się podbić serce Żelaznej Damy, należało w strategii uwzględnić jego obecność. Był on jak smok strzegący przejścia do zamku na szczycie, jak Cerber o trzech głowach i strasznym, spiżowym głosie.
Czyżby Madame nie widziała, że ma w nim sprzymierzeńca? A może właśnie widziała? I może tylko dlatego nie ukarała go srożej. Przecież za coś takiego, czego się był dopuścił, u innych nauczycieli (z Soliterem na czele) zapłaciłby znacznie drożej. Z miejsca wyleciałby za drzwi, i to z podwójną dwóją (z przedmiotu i z zachowania), a następnego dnia musiał by przyjść do szkoły co najmniej z jednym z rodziców. Na okres ze sprawowania wylądowałby z tróją, a na sobotnim apelu otrzymałby jeszcze naganę. Jego przestępstwo bowiem było szczególnej natury. To że zakłócił tok lekcji, było niewinną igraszką. Zbrodnia tkwiła nie w czynach, lecz w słowach – w wypowiedzi. Nie w tym, że w ogóle mącił, ale j a k mącił i po co. Gdyby natrząsał się tylko z samej Agnieszki Wąsik, gdyby swoimi kpinami obnażał jej niesamodzielność, podejrzewając jej ojca o współautorstwo pracy, to wszystko byłoby jeszcze w granicach tolerancji. Ale on najbezczelniej dźgał narodową dumę. Uwłaczał historii Polski! Degradował, poniżał! Odbierał największą jej chlubę. – Kopernik to nie Polak! Boże, co za horrendum! Chopin po ojcu Francuz! I jeszcze to zdanie ostatnie, że najlepsi to obcy albo ci, co uciekli!
A jednak pani dyrektor nie ukarała Rożka stosownie do jego winy. Osadziła go tylko i poleciła mu przyjść po lekcjach do gabinetu. Po co? By co mu powiedzieć? By w jaki sposób go chłostać? A może wcale nie chłostać? Może tylko pouczyć, jak ma pełnić swą służbę? By nie wyrywał się głupio, gdy wcale tego nie trzeba. Czyż nie tak się traktuje najbardziej oddanych podwładnych? Publicznie beszta się ich, a nawet miesza z błotem, na stronie zaś, w cztery oczy, klepie się po ramieniu, upominając najwyżej, by z czymś tam nie szarżować.
Jakkolwiek rzecz się miała, ten barwny i dziwny incydent podsunął mi pomysł zagrania, którego do tej pory nie brałem był pod uwagę: poprzeć dyskretnie Rożka przeciw Agnieszce Wąsik. W ten sposób, z jednej strony, zyskać jego przychylność (co może się przydać w przyszłości), a z drugiej, pokazać Madame, że się nie boję jej gniewu (zasłużyć na jej szacunek).
Zmusiłem się do uwagi i tak też wysłuchałem reszty wypracowania. Kiedy Agnieszka Wąsik dojechała do końca, Madame, jakby trzymając jej stronę, zwróciła się do klasy z ironicznym wyzwaniem, że skoro tak gorąco reagowano na tekst, „łamiąc wszelkie zasady przyzwoitej dyskusji”, to na pewno i teraz wielu chce zabrać głos. Otóż jest bardzo ciekawa, czy w tej klasie ktoś umie powiedzieć coś do rzeczy, czy tylko siać anarchię, gardłować albo kpić; a zwłaszcza, czy ktokolwiek zdoła swoje mądrości wydukać w obcym języku, i to nie po murzyńsku, lecz choćby na poziomie najbardziej elementarnym. Voilà! Słucha. Czeka. Niech się wreszcie przekona.
Ta gorzka, szydercza tyrada, zakładająca, rzecz jasna, że nikt się nie odezwie, dawała mi dobre odbicie. Gdy więc tylko wybrzmiało ostatnie słowo Madame i nastąpiła wymowna, przewidywana cisza, podniosłem do góry rękę i oświadczyłem, że owszem, mam coś do powiedzenia i umiem to przekazać w nauczanym języku.
– Ah, notre poètel[38] – stwierdziła z drwiącym uśmiechem Madame. – Brawo! Słuchamy, słuchamy – udzieliła mi głosu. – No więc cóż tam takiego masz nam do powiedzenia?
– Dlaczego niby poeta? – zapytałem ozięble, niby lekko dotknięty.
– Et qui divagait récemment[39]na temat rymowania? – odparła błyskawicznie. – I jeszcze mi zwrócił uwagę, że czegoś jakoby nie słyszę? „Question”, „conversation”, „nie słyszy pani tego?” – przedrzeźniła mój głos. – Może nie było tak?
A więc odczuła to! I teraz wypomina! Doskonale! Trafione! Oby tylko tak dalej!
– Ah bon, c’est ça… – westchnąłem, jakbym z największym trudem przypomniał sobie te słowa, a jednocześnie się dziwił, że tak je odczytała („Ach, o to pani chodzi! Doprawdy, jest o czym mówić!”).
– Ce ne sont pas des traits.[40]poetyckiego ducha? – nie przestawała drwić.
– Być może – odpowiedziałem. – Choć nie wydaje mi się, by były wystarczające. W każdym razie – przyszło mi do głowy dobre sformułowanie – si je vous ai blessée, pardonnez-le-moi, c’était sans intention.[41]
– Blessée?! - podchwyciła bezbłędnie. – Tu voulais dire „offensée”…[42]
- Est ce qu’une offense n’est pas une blessure?[43]
- Mais finis-en avec ces subtilités[44]- rzekła zniecierpliwiona – i mów, co tam chcesz powiedzieć.
– Chcę zadać jedno pytanie autorce wypracowania.
– To zadaj, s’il te plaît, byleby tylko do rzeczy – nie dawała chwili wytchnienia.
– Je ferai de mon mieux[45] – odrzekłem z zimną uprzejmością, po czym zwróciłem się do Agnieszki Wąsik: – Jak rozumiesz łacińską sentencję, której użyłaś jako motto w swoim wypracowaniu?
– D’accord, ça peut aller[46]- uznała moje pytanie Madame i rzekła do Agnieszki: – Proszę, wyjaśnij mu to.
- Par les aspirations… par les espérances aux étoiles[47]- wyrecytowała bez zająknienia Agnieszka, podnosząc się z miejsca.
– Bon – skwitowała, jak zwykle, jej odpowiedź Madame i znów zwróciła się do mnie: – No, zadowolony?
– Oui, ça confirme bien[48] – stwierdziłem ironicznie – słuszność moich przypuszczeń – i zabrałem się do siadania.
– Attends![49]- wstrzymała mój ruch. – Co chcesz przez to powiedzieć? Coś takiego przypuszczał?
[38] O, nasz poeta!
[39] A kto się ostatnio wymądrzał