12. Co wtedy… co wtedy, mój chłopcze?
Byłem wycieńczony. Oszołomiony i roztrzęsiony wewnętrznie. Jak po jakimś ważnym, trudnym i wyczerpującym egzaminie. Tyle rzeczy się wydarzyło! Niezwykły incydent z Rożkiem. Potyczka z Agnieszką Wąsik. No, ale przede wszystkim pojedynek z Madame i puenta tego wszystkiego: wyrwanie do odpowiedzi, a na dobitek jeszcze – rekwizycja zeszytu! Wypadek bez precedensu. Nie brała nigdy zeszytów nawet do rutynowych przeglądów, a co dopiero mówić o inspekcji specjalnej, w dodatku tak selektywnej. Na pewno coś ją tknęło i obudziło jej czujność, choć nie umiałbym wskazać, kiedy to nastąpiło. Na zagadkowy podtytuł z datą jej urodzenia nie drgnęła jej nawet powieka. Potem była znudzona, przynajmniej taką grała. A gdy stała już przy mnie i kartkowała zeszyt, jej twarz nie wyrażała nic poza kpiącym zdziwieniem, że napisałem aż tyle. Może jedynie ten moment, gdy zatrzymała wzrok na ostatniej stronicy – tam gdzie znajdował się klucz: jej imię jako słowo wplecione w końcowe zdania – ale nawet i wtedy było to tylko spojrzenie, a nie wyraźna reakcja.
Kiedy wróciłem do domu, zamknąłem się w pokoju i położyłem na łóżku, licząc, że może zasnę. Nie udało mi się to jednak. W głowie wciąż miałem zamęt. Nie mogłem przestać myśleć o niedawnych zdarzeniach i w kółko rozpamiętywałem niektóre szczegóły.
Na przykład, kiedy Madame rzuciła się do Rożka po jego gorzkiej uwadze, że w Polsce najlepsi to „obcy”, albo ci, co „zwiewają”. Im dłużej lustrowałem ten epizod w pamięci (jakbym tam i z powrotem przesuwał, klatka po klatce, wycinek taśmy filmowej), nabierałem wrażenia, że gdy padły te słowa, gniewne oblicze Madame ściął na ułamek sekundy jakiś grymas czy skurcz. Coś za nią pociągnęło stery nerwów i mięśni. Dziwne. Niezrozumiałe. Co ją w tym tak zakłuło? Dlaczego akurat to? Dlaczego znacznie wcześniej nie osadziła Rożka?
Albo gdy zażądała, ażebym czytał szybciej… Nie, nie chodziło mi już o smak owej dwuznaczności, jaką mieniła się prośba „ne pourrais-tu pas faire plus vite?”i dalsza wymiana zdań – myślałem o czymś innym. Czy ponagliła mnie wtedy rzeczywiście dlatego, że to rozwlekłe czytanie nużyło ją lub drażniło, czy może jednak dlatego, że była ciekawa, co dalej, to znaczy, głównie tego, co zapowiedział podtytuł dodany przeze mnie naprędce. Na datę własnych urodzin każdy by zwrócił uwagę. A jeszcze w takim kontekście! „Tajemnica”, „zagadka”, „rzecz dziwna, niewyjaśniona”. Trudno byłoby przyjąć, że nic jej to nie obeszło. A że się z tym nie zdradziła? Że miała kamienną twarz? Cóż, w jej przypadku było to naturalne. Tak, ponaglała mnie, a potem zabrała zeszyt, ponieważ coś wyczuła i chciała po prostu wiedzieć, co kryje się za tym wszystkim.
Naraz przyszło mi na myśl, że pewnie już przeczytała lub właśnie w tej chwili czyta. Zerwałem się na nogi, dopadłem szkolnej teczki, którą po wejściu do domu rzuciłem gdzieś w korytarzu, i wydobyłem z niej kopię mego wypracowania – ów czystopis na kartkach z bloku formatu A-4. Wróciłem do pokoju i znów opadłem na łóżko, tym razem jednak przyjmując pozycję półsiedzącą i znowu, wolno, uważnie, zacząłem czytać tekst – niby oczami Madame.
W którym momencie odkryła moją subtelną grę? Gdzie się zorientowała, do czego zmierzam i po co? I cóż mogła o tym myśleć? Wierzyła w te banialuki? Przynajmniej w to, że istnieją takie legendy i mity, i takie, interpretacje? Czy było dla niej jasne, że zmyślam na potęgę? Ale jeśli widziała, że się bawię fantazją, i od razu przejrzała moje intencje i plan, to jakie właściwie uczucia mogło to w niej obudzić? Złość? Rozbawienie? Kpinę? A może jednak – uznanie? A nawet rodzaj wzruszenia? Przecież chodziło tylko o ćwiczenie pisania, a tu – taka historia!
„Że mu się chciało tak trudzić! Boże, co za romantyk! Przecież nie robił tego ani dla dobrej oceny, ani by zadać szyku: nie zgłaszał się, nie wyrywał; wyrwany został przypadkiem. No cóż, widać mnie wielbi…”
Lecz mogła też myśleć inaczej.
„Ale pokrętny typ! Pokrętny i podejrzany! Mądrzy się, peroruje, na wszystko ma odpowiedź i jeszcze sobie pozwala na dwuznaczne zaloty! Lecz przede wszystkim, skąd wie?! Skąd wygrzebał te dane? Węszył za nimi, wyśledził? Wyciągnął od kogoś, wykradł? Jak śmiał coś takiego robić! I jeszcze się tym chwalić! Bezczelny! Bezczelny smarkacz!”
Miałem, niestety, wrażenie, że ta druga reakcja jest bardziej prawdopodobna.
Dobrze, lecz tak czy owak, to musi się jakoś skończyć… – odłożyłem czystopis i znowu przymknąłem oczy. – No właśnie, ale jak? Odda mi zeszyt bez słowa i bez żadnych poprawek, udając że nie czytała albo, jeżeli nawet, to mało ją to obeszło? – Owszem, wzięła mi zeszyt, bo ją sprowokowałem, i w ogóle była wzburzona, lecz potem jej minęło i zapomniała o tym, tyle ma spraw na głowie! Proszę, teraz oddaje, i nie ma o czym mówić, uznaje rzecz za niebyłą.
Lecz jawił mi się również scenariusz dużo gorszy.
Wchodzi do klasy na lekcję. Mój zeszyt – ostentacyjnie – kładzie na brzegu biurka, zapowiadając w ten sposób, że w stosownym momencie stanie się on przedmiotem widowiskowej rozprawy, po czym zaczyna lekcję. Konwersacja. Ćwiczenia. Mnie jakby nie zauważa. Wreszcie, na kwadrans przed dzwonkiem, przystępuje do akcji. Sięga po corpus delicti: otwiera zeszyt i – czyta. Na głos, wyrwane z kontekstu, co bardziej ucieszne kawałki. I szydzi, i wyśmiewa, i pastwi się nad tekstem. By mi się raz na zawsze odechciało zalotów.
„Oto prawdziwe oblicze naszego myśliciela!” grzmi po francusku zza biurka. „Filozofa! Poety! I Bóg wie jeszcze kogo! – Zabobon i ciemnota. Oto co mu jest bliskie i czemu hołduje w głębi. I cóż że umie gadać, że gada jak nakręcony, gdy plecie takie androny? – Dawno się nie spotkałam z podobnymi bzdurami. Kobiecość – wtajemniczona! Męskość – wiecznie dziewicza! Dziewica to młodzieniec! Mężczyzna to kobieta! – I co nam jeszcze mądrego powie czcigodny guru? Jakie prawdy objawi, jakie odkryje głębie? Pewnie że sam nie jest chłopcem, tylko płochą dziewicą…”
No, może tak daleko by się nie posunęła, lecz nawet łagodniejszy wariant takiej repliki napawał mnie przerażeniem i ścinał w żyłach krew. By się uwolnić czym prędzej od tej koszmarnej wizji, oddałem się marzeniom.
Dlaczego właściwie tak źle miałoby się to skończyć, dlaczego tak okrutnie miałaby ze mną postąpić? Ostatecznie w czym rzecz? Że sobie zażartowałem? – Ale jak pomysłowo! A przy tym z taktem i wdziękiem. – Nie ma najmniejszych powodów, by czuła się urażona lub wystrychnięta na dudka. Przeciwnie, to winno jej schlebiać, i jako pedagogowi, i jako osobowości. -Tak starać się dla niej! Tak pisać! – Czemuż by więc nie miała zachować się całkiem inaczej? Na przykład, w taki sposób:
Przychodzi, zaczyna lekcję, nie oddaje zeszytu, w ogóle nie powraca do sprawy wypracowania, dopiero pod koniec zajęć, powiedzmy: wychodząc już z klasy, przystaje na moment przy mnie (niby przypomniawszy coś sobie) i mówi: „Ah oui, ton cahier! Viens le chercher dans mon bureau. Après les cours, à deux heures. [69]
A kiedy się tam stawiam, sięga po zeszyt do biurka, lecz zamiast mi go podać z rzeczowym „voilà”i zamknąć na tym sprawę, jeszcze raz go otwiera i przerzucając kartki zwraca się do mnie w te słowa:
„A więc powiadasz, że w gwiazdach… pisany Ci jest Wodnik. – na jej ustach i w oczach igra figlarny uśmiech – „że marzysz o wiktorii, która cię czeka z Wodnikiem… Czy spotkałeś już kogoś spod tego pięknego znaku? Poza Mozartem, rzecz jasna, Schubertem i Mendelssohnem.”
Jak na takie pytanie należałoby odrzec?
„Dlaczego nie odpowiadasz? Dlaczego nic nie mówisz? Rozpalasz naprzód ciekawość, a potem milczysz jak sfinks. No więc? Czy znasz kogoś takiego?”
„O ile się nie mylę, Rożek Goltz jest Wodnikiem.”
Niezłe. Cóż by to dało? – Mogłaby tak to podjąć:
„No i co? Rzeczywiście jest tym, za kim tęskni twa dusza? Znajdujesz w nim swój ideał, swoją drugą połowę?. – jej głos rezonowałby udanym zainteresowaniem. „Że chcesz mu się przypodobać, to widzę, aż nadto dobrze. Ale czy o n to widzi, czy o n nie jest na to głuchy?”
Na to można by tak:
„Nie sądzę. Sam widziałem, jak bił mi brawo pod ławką, kiedy krytykowałem ostatnio wypracowanie Agnieszki…
Wtedy powinna by przerwać:
„Nie, nie rozumiesz mnie, mnie chodzi o coś innego. Czy aby jesteś pewien, że ten, za kim tęskni twa dusza, wyjdzie ci na spotkanie? Że odwzajemni uczucie? Że choćby na nie odpowie? A co, jeśli będzie inaczej? Jeżeli się okaże, że nie jest on jednak Schubertem, który napisze muzykę do twojej pieśni dziewicy? Co wtedy… co wtedy, mój chłopcze?”
Na ostatnim pytaniu powinna by spojrzeć mi w oczy. – Na to zaś taka odpowiedź zostałaby udzielona:
„Byłoby to, rzecz jasna, bolesne i dosyć smutne. Wszelako, z drugiej strony – byłoby dobrodziejstwem. Bo szczęście nie polega na tym, że jest się kochanym” – tu można by zręcznie wpleść cytat z noweli Manna – „jest to zmieszane ze wstrętem zadowolenie próżności. Szczęściem jest kochać i chwytać drobne, zwodnicze zbliżenia do tego, co się miłuje…”
No tak… Taka wymiana zdań w zaciszu gabinetu byłaby rzeczą piękną. Byłby to rodzaj spełnienia – przynajmniej w wąskim zakresie nadziei i oczekiwań wiązanych z wypracowaniem.
Nie muszę chyba dodawać, że nawet blady cień podobnej sytuacji nie powstał wewnątrz jaskini szkolnej rzeczywistości. Ale i inne prognozy rozpatrywane przeze mnie nie potwierdziły się. Rzecz zakończyła się szaro, nijako, nieciekawie, zarazem jednak w sposób zupełnie niespodziewany. Można by też powiedzieć, że w ogóle się nie skończyła albo że się skończyła przez brak dalszego ciągu – jak zarzucona partia.