„Najlepszy. Astrachański”, wyjaśnił kelner z dumą. „Świeżutki. Prosto z Rosji. Mamy własną dostawę.”
Na grubych wargach docenta, chłonącego z zapałem kopiaste porcje kawioru, igrał figlarny uśmieszek.
Jerzyk wracał do kraju rozstrojony nerwowo. Choć wszystko się niby udało, i to lepiej niż myślał, nie odczuwał radości, przeciwnie, czuł się podle. Stłamszony. Poniżony. Najwyższe wzloty ducha, najczystszy kryształ poezji ubóstwianego Racine’a – ów świat subtelnych idei i doskonałych form został swoiście zbrukany. Tu – piękno i harmonia antycznych archetypów, i francuska clarté w najwykwintniejszym stylu, a tu – kawior sowiecki pod brudnymi majtkami, sprzedawany pokątnie w podejrzanych lokalach, i jeszcze jakaś drobnica – „końcówki. do długopisów! – na nielegalny handel z „prywatną inicjatywą”.
Ale to jeszcze nic! Wyjeżdżał z dumnym poczuciem arystokraty ducha, którego jakiś nędznik ma śledzić i pilnować, a po powrocie do kraju złożyć na niego raport. A tymczasem kto komu zaglądał do bagażu? I kto na kogo ma teraz obciążający materiał? A zatem – choć niechcący – sam wraca jako szpicel i potencjalny kapuś! Wiedząc to wszystko, co wie, mógłby wykończyć docenta lub choćby zaszantażować. „No, jak tam, panie kolego, poszło tym razem z kawiorem? Gładko? Ile dawali? Przyzwoite przebicie? A z tymi końcówkami to, rzeczywiście, interes?” I dalej go tak nękać, aby mu uzmysłowić, że musi się liczyć z odwetem, jeśli przypuści atak. Obrzydliwe, nieprawdaż? Zwłaszcza, że docent wyraźnie nie żywił złych zamiarów. Raczej gotów był sprzyjać (choć dla własnej korzyści). Jerzyk, rzecz oczywista, nie zrobiłby nic takiego. Nawet we własnej obronie nie doniósłby na docenta, a co dopiero mówić o prewencyjnym szantażu. Jednakże już samo to, że podobne pomysły zalęgły mu się w głowie, wywoływało w nim złość i obrzydzenie do siebie.
Ale najgorsze z wszystkiego było upokorzenie. Dojmująca świadomość, że oto nim kupczono. Nim, jego osobą, talentem… rozumieniem Racine’a! „Wymiana naukowa.”! To handel żywym towarem! Był przedmiotem transakcji. Wy-naj-mo-wa-no go! Jak rzecz. Jak niewolnika. By docent mógł „dorobić” półlegalnym sposobem parę setek dolarów – na „wózek” lub „większą chatę”. Tak, to było nieznośne!
Dlatego też po powrocie Jerzyk podjął decyzję, że więcej nie wyjedzie na podobnych warunkach. Odrzuca to wilcze prawo Znajdzie inną metodę wydostawania się z kraju. Jeszcze im zagra na nosie.
Niestety, nie było to łatwe. Profesor M. miał rację, w żelaznej kurtynie, dzielącej nas od Zachodu, niewiele istnieje szpar, przez które można się przemknąć. I Jerzyk, w żmudnym trudzie forsowania tych przejść, uwikłał się fatalnie w chroniczne zabieganie o jakieś zgody, podpisy, poparcia, przyrzeczenia, bez których nie było mowy o dostaniu paszportu.
Machina, z którą się zmagał, była, doprawdy, piekielna. Przypominała tor przeszkód lub wielkie pole minowe. Śmiałek idący na bój liczył się z losem Syzyfa.
Zmagania Jerzyka jednak nie były całkiem daremne. Mniej więcej raz na rok wieńczyło je powodzenie. Dostawał paszport (nie mylić z „popieranym”, a zwłaszcza ze „służbowym”, był jeszcze „konsularny” oraz „dyplomatyczny”). I wyjeżdżał do Francji, latem, w okresie urlopowym, gdy życie akademickie tam zamierało. Pod względem zawodowym nie miał więc z owych wizyt pożytku, tyle że mógł posiedzieć w archiwach i bibliotekach. Pod względem zaś krajoznawczym, a zwłaszcza smakowania takich czy innych dóbr kultury materialnej – o tym lepiej nie mówić. Klepał straszliwą biedę. Z kraju mógł wywieźć legalnie nie więcej niż pięć dolarów. Pozostałe fundusze – honorarium za esej, jednorazowe zasiłki od jakichś instytucji, na które mieli wpływ życzliwi mu Francuzi) z największym trudem starczały na koszty utrzymania. Jeśli więc chciał wykorzystać w pełni dany mu czas, musiał sobie odmawiać w gruncie rzeczy wszystkiego. Restauracje, kawiarnie, najskromniejsze zakupy – to nie wchodziło w grę. Muzea odwiedzał w dni, kiedy wstęp był bezpłatny, a do teatru i kina chodził jedynie wówczas, kiedy ktoś go zaprosił.
A jednak, mimo tej biedy, czuł się innym człowiekiem. Wolnym, nie osaczonym. Wyzwolonym z napięcia, podminowania, lęku, że wszelki kontakt ze światem grozi konfliktem i walką; że wyjdzie z nich przegrany, upokorzony, opluty. Tam nie odczuwał tego. Tam, mimo że był nikim – cudzoziemcem, ze Wschodu, niemal bez grosza przy duszy – nie bał się. Był spokojny. Był sobą. Był normalny.
Ta pogoda wewnętrzna zaczynała się psuć, gdy zbliżał się czas powrotu.
– To jest jak nawrrót chorroby! – grzmiał Jerzyk zbolałym głosem. – Z dnia na dzień czujesz się gorzej, opadasz z sil, trracisz humorr. Ogarrnia cię beznadzieja, pogrrążasz się w apatii… Poczekaj, przeczytam ci coś – podszedł nagle do półki i wyjął z rzędu książek jakiś francuski tom. – Posłuchaj – i zaczął czytać (podaję w tłumaczeniu):
Kiedy udają się do Europy, są weseli, swobodni, zadowoleni, niczym rozbiegane konie albo ptaki wypuszczone z klatki; mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy, wszyscy są szczęśliwi jak uczniacy na wakacjach; ci sami ludzie, wracając, mają miny kwaśne, są ponurzy i niespokojni, mówią mało, urywanymi zdaniami, a na ich czołach widać strapienie. Z różnicy tej wnoszę, że kraj, skąd wyjeżdża się z taką radością, a wraca z takim żalem, musi być okropny.
Zrrozumiałeś, czy przetłumaczyć?
– Zrozumiałem, to proste – odrzekłem cichym głosem, oszołomiony tym wszystkim, czegom był właśnie wysłuchał.
– Jak myślisz, o kogo tu chodzi? – nastawa! tymczasem Jerzyk. – Kogo dotyczą te słowa?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie wiem… nie mam pojęcia.
– Rrosjan! – wykrzyknął Jerzyk. – Z XIX wieku! Z okrresu panowania Mikołaja Pierrwszego. Rrozumiesz, co to znaczy?… Jesteśmy już jak oni! Już nas w nich prze-rro-bio-no! To, co się nie udało białemu carratowi, udało się czerrwonemu!
– Kto napisał te słowa?
– Pan marrkiz de Custine. Arrystokrrata frrancuski. W trzydziestym dziewiątym rroku XIX wieku. Dokładnie zaś rzecz biorrąc: jest to spisana przez niego uwaga karrczmarza z Lubeki, którry oglądał w kółko podrró-żujących Rrosjan i takie miał spostrzeżenia…
15. La Belle Victorie
Czułem, że nie ma sensu rozmawiać dalej z Jerzykiem – podchodzić go, osaczać – żeby wycisnąć coś z niego. Zresztą, straciłem wenę i ochotę do gry. Wszystko, co usłyszałem w ciągu ostatniej godziny, bardzo mnie oddaliło od osoby Madame. Marzyłem, by stamtąd wyjść, znaleźć się na ulicy i w spokoju przetrawić ogrom myśli i spław, jakimi niespodziewanie zostałem naszpikowany. Dlatego też, gdy Jerzyk przerwał wreszcie na chwilę swój impulsywny monolog, wykorzystałem to zaraz i odezwałem się:
– Dziękuję, że tyle czasu zechciał mi pan poświęcić. Przekonał mnie pan. Całkowicie. Nie idę na te studia. Teraz już wszystko rozumiem – i podniosłem się z miejsca.
– Drrobiazg – rzekł krótko Jerzyk. – Miło mi, że się na coś przydałem. Gdy wyszliśmy na korytarz i Jerzyk zapalił tam światło, ze swego gabinetu wychynął pan Konstanty i zaraz do nas dołączył.
– No i? – spytał podchodząc.
– Stało się, jak pan chciał – rozłożyłem ramiona w geście przyznania racji. – Pan Jerzyk mnie przekonał.
– To dobrze. Bardzo dobrze – powiedział pan Konstanty.
– Po co mu dom warriatów! – odezwał się znów Jerzyk, jakby podsumowywał swą misję. – Ten obłęd z wyjazdami! Ta psychoza ucieczek!… I tak ci oszczędziłem – znowu zwrócił się do mnie – najprzykrzejszych historrii: jak w tym całym bagienku ludzie odchodzą od zmysłów i zaczynają wiać. I co z tego wynika; zarrówno dla nich, jak dla tych, którzy tu pozostają. Ta atmosferra podejrzeń: kto coś knuje po cichu, kto sobie szykuje grrunt. „Pojechał!… Wrróci? Nie wrróci?… Nie wrróciłł!… Kto następny?… Poprrosił o azyl! Został!… Wyszła fikcyjnie za mąż…”
– Ma pan na myśli przypadek docent Surowej-Léger? – wpadłem mu naraz w słowo, zaskakując sam siebie.
Jerzyk zamilkł na chwilę i spojrzał na mnie uważnie.
– Skąd wiesz? – zapytał wreszcie.
I wtedy, już w pełni świadomy, na jakie idę ryzyko, wykonałem ów ruch odsłaniający królową.
– Od mojej romanistki – odpowiedziałem spokojnie. – Pisała u niej pracę. I raz, wspominając o tym…
– U Surrowej-Léger? – Jerzyk nie dał mi skończyć. – Takie padło nazwisko. Chyba nie przekręciłem…
– A kto to jest, ta dama, co uczy cię frrancuskiego? Jak się ona nazywa? Z trudem panując nad głosem, wydałem biedną Madame.
– Co?! – krzyknął zdumiony Jerzyk i zaśmiał się nerwowo. – La Belle Victoire [78]… uczy w szkole?!
Miano, którego użył, owo „La Belle Victoire”, niemal zaparło mi dech. Więc tak ją nazywano! A zatem ta „Wiktoria” to wcale nie jakiś rys urzędowo-rodzinny, lecz równoprawne imię, używane potocznie?
– Nie jest zwykłą lektorką – wyjaśniłem uprzejmie. – Jest dyrektorem szkoły. I to też nietypowym. Ma przeprowadzić reformę; przekształcić to liceum w nowoczesną placówkę z wykładowym francuskim… A co w tym takiego dziwnego?
Jerzyk i pan Konstanty spojrzeli po sobie znacząco i pokiwali głowami.
– A więc zrrobiła to… – powiedział Jerzyk posępnie, półgłosem, jakby do siebie.
– Przepraszam, co takiego? – nie wytrzymałem napięcia.
– Nie, nic, nic… – machnął ręką. – Ce n’est pas important[79]. -I najwyraźniej chcąc uciąć dalszą rozmowę o tym, rzekł raźnym głosem do ojca:
– No, to ja też już pójdę. – I sięgnął po swój płaszcz.
Uczyniłem to samo. Kiedy jednak spostrzegłem, że moje rękawiczki tkwią za prętem wieszaka, a nie w kieszeniach kurtki, nie wyciągnąłem ich stamtąd, lecz – działając jak w transie – zakryłem je dyskretnie wiszącym tuż nad nimi beretem gospodarza.