Выбрать главу

– Maks. Maksymilian – powiedział. – Jak brat Franciszka Józefa… no i jak Robespierre. To imię idealnie do niego pasowało.

– Że niby taki radykalny, czy nawet fanatyczny?

– Niezupełnie – zaprzeczył. – To był ma-ksy-ma-lista. Pod różnymi względami. Pragnął ostateczności. To mogło fascynować. Pewnie właśnie dlatego tak była w niego wpatrzona.

– Ma pan na myśli żonę…

– Mhm – posmutniał dziwnie. – Chodź, pokażę ci coś – odwrócił się i ruszył w kierunku gabinetu.

Podążyłem w ślad za nim, dyskretnie rozpinając suwak jesiennej kurtki, którą miałem na sobie.

Gabinet, ciasna klitka (na oko: trzy metry na cztery), wypchany był po brzegi książkami i papierami, wśród których tu i ówdzie wyrastały znienacka przedmioty z innego świata: srebrzysty czekan, haki, niby górnicza latarnia, liny w niebieskie cętki i zielonkawy hełm. Pod oknem, na podłodze, stało ogromne radio z „magicznym” okiem po środku, jakby szczerząc w uśmiechu białe klawisze-zęby; na półkach zaś, przed grzbietami piętrzących się tam książek, leżały dziesiątki kamieni albo odłamków skalnych. Jedynym meblem z prawdziwego zdarzenia była tu sekretera z opuszczanym blatem, ozdobną galeryjką (na której stał telefon) i rzędami szufladek, małych wnęk i przegródek. Blat od wewnętrznej strony wyłożony był skórą, a w prawym górnym rogu, tuż obok listwy z zawiasem, miał okrągłe wgłębienie, zapewne na kałamarz.

Na blacie, wspartym od spodu na dwóch wysuwanych żerdziach, akurat stalą otwarta maszyna do pisania z wkręconym przekładańcem papieru, przebitki i kalki. W złotawym świetle lampy stojącej na galeryjce błyszczał na czarnym lakierze ozdobny napis „Erika”.

Gospodarz odsunął maszynę i ze środkowej szafki zamykanej na kluczyk, owego tabernakulum w ołtarzu sekretery, wydobył stary albumik w ciemnej płóciennej oprawie o postrzępionych brzegach, ściśnięty w połowie gumką kilkakrotnym oplotem. Uwolnił okładki z uścisku, przerzucił kilka kartek i otwartą książeczkę uniósł w kierunku światła.

– Patrz – kiwnął na mnie głową – to właśnie oni, tam, wtedy. – Zbliżyłem się i spojrzałem. – Piątego listopada, jak wynika z podpisu. Trzydzieści dwa lata temu – dodał cicho i zamilkł.

Na starej, niewielkiej fotce z wąziutkim marginesem, na tle ośnieżonych gór, widniał szczupły mężczyzna i ciemnowłosa kobieta. On miał na sobie skafander i fantazyjny beret, ona zaś gruby sweter i ciemne okulary uniesione nad czoło. Mężczyzna patrzył gdzieś w górę, mrużąc nieznacznie oczy, a ona patrzyła na niego i uśmiechała się lekko. Gdyby mi ktoś pokazał to zdjęcie bez uprzedzenia, odbite na nowszym papierze i bez dopisanej daty, prawdopodobnie bym uznał, że przedstawia Madame. Te same bystre oczy, rysunek ust, linia nosa. Różniły się tylko jednym: o ile twarz Madame była surowa, ostra (miała w sobie coś z ptaka), o tyle rysy jej matki były łagodne, miękkie, a spojrzenie – wręcz czułe. Być może sprawiał to fakt, że spodziewała się dziecka; choć nie musiało tak być. Może surowość i chłód wzięła Madame po ojcu?

– A więc powiada pan – odezwałem się w końcu, sięgając po linę wątku zostawioną przezornie na poprzednim trawersie – że miała silny charakter…

– O, tak – pokiwał głową. – Mimo kruchej konstrukcji, była odważna i twarda. Znosiła przeciwności spokojnie i z pogodą, a nawet, rzekłbym, z humorem. Potrafiła żartować, gdy wcale nie było do śmiechu. Wiesz chyba, jak kobiety boją się rozwiązania… jakie bywają nerwowe, gdy oczekują dziecka…

– Owszem, słyszałem coś o tym – bąknąłem niepewnym głosem.

– To teraz wyobraź sobie, jak może na nie działać zupełna zmiana warunków, klimatycznych, życiowych, oddalenie od domu, niepewność w obcym świecie.

– No, wyobrażam sobie – powiedziałem z przejęciem, błądząc wzrokiem po półkach.

– A ona się nic nie zmieniła. Była taka jak zawsze: opanowana, pogodna; podchodziła do siebie i całej tej sytuacji z humorem i autoironią. Wiem o tym nie tylko od niego – wskazał głową na zdjęcie, po czym odłożył albumik i z małej półki nad lampą wyjął zniszczoną książkę obłożoną papierem. – To również o niej coś mówi – otworzył wolumin ostrożnie na karcie tytułowej, na której widniały słowa wydrukowane gotykiem i blada dedykacja napisana ołówkiem, a obok, na frontyspisie, wyraźna fotografia fasady kamienicy z prowadzącymi do niej niewysokimi schodkami. – jugendleben und Wanderbilder[80]- odczytał z dobrym akcentem wyrazy tytułowe, a potem, wskazując palcem, metrykę u dołu stronicy: – Danziger Verlagsgesellschaft, Danzig 1922. Gdańskie wydanie wspomnień Joanny Schopenhauer – wyjaśnił i spojrzał na mnie. – Wiesz coś o tej autorce?

– Tyle że była matką słynnego filozofa… – odpowiedziałem speszony.

– Dobre i to. A jak myślisz, dlaczego jej wspomnienia wydano akurat w Gdańsku?

Wzruszyłem ramionami.

– Nie wiem… Nie mam pojęcia.

– Bo tam się urodziła – wyakcentował odpowiedź, jakby niewiedza w tym względzie była czymś horrendalnym. – O tutaj, właśnie w tym domu – spojrzał na frontyspis – po „południowej” stronie ulicy Świętego Ducha. Jej sławny syn, filozof, też się tam zresztą urodził. Nie mówiono ci o tym na lekcjach filozofii, czy jak to tam teraz się zwie?

– Propedeutyka… – zacząłem, lecz nie dał mi dokończyć.

– No, właśnie! Propedeutyka! – przedrzeźnił długi wyraz. – Propedeutyka marksizmu!

Już chciałem to skorygować (nazwa przedmiotu brzmiała „propedeutyka filozofii”), zrezygnowałem jednak. W gruncie rzeczy miał rację. A on tymczasem ciągnął, z szyderczą pobłażliwością:

– Fakt, trudno oczekiwać, aby we wprowadzeniu do… leninizmu, marksizmu uczono życiorysu Artura Schopenhauera, a zwłaszcza, gdzie się urodził i gdzie też przyszła na świat jego sławna maman: że stało się to, jak na złość, w piastowskim mieście Gdańsku! O ileż istotniejsze i chwalebniejsze zarazem jest choćby to, na przykład, że w takim Poroninie przebywał Wódz Rewolucji! No, ale mniejsza z tym! Odbiegam od tematu…

Otóż to rzadkie wydanie, które tu oto widzisz, jakimś przedziwnym trafem zawędrowało do Francji. I oni – znów ruchem głowy wskazał na stary albumik, odłożony przed chwilą na płytę sekretery – znaleźli je tam wtedy: u bukinisty, w Paryżu, gdy byli tam przejazdem. A potem, już z głębi Alp, przysłali mi w prezencie, to znaczy, ona wysłała, z tą dedykacją, przeczytaj… – wyciągnął ku mnie książkę.

Przejąłem ją od niego i wbiłem chciwie wzrok w blady zapisek ołówkiem. Równe rządki wyrazów o drobnych, kształtnych literach składały się na przesłanie następującej treści:

Patrz rozdział trzydziesty dziewiąty.

Moje peregrynacje w porównaniu z tamtymi są dziecinną igraszką.

Nie ma powodu do obaw: filozof nie będzie ponury;

osoba, kimkolwiek będzie, nie będzie mizantropem.

Denn Wie du anfingst, wirst du bleiben, So viel auch wirket die Not Und die Zucht, das meiste nämlich Vermag die Geburt, Und der Lichtstrahl, der Dem Neugebornen begegnet.

Dla Konstantego od K.

1 stycznia 35 roku.

Podniosłem wzrok znad książki.

– Pewnie nie wszystko rozumiesz… – uśmiechnął się zagadkowo.

– Fakt, nie znam niemieckiego – odrzekłem wymijająco.

– Ach, ten kawałek wiersza nie jest tu najważniejszy! – postąpił krok w moją stronę i pokazując palcem, linijka po linijce przełożył tekst na polski:

Albowiem jakim się rodzisz, takim już pozostajesz; więcej od przeciwności oraz od wychowania znaczy chwila narodzin, promień światła, który narodzonego wita.

To z Renu Hölderlina, jednego z najbardziej znanych hymnów tego poety. Wiesz, gdzie są źródła Renu… – zapytał w formie stwierdzenia.

W najwymyślniejszych wariantach przebiegu tej wizyty nie brałem był pod uwagę sprawdzianu z geografii.

– No, gdzieś w Alpach – odparłem. – Gdzieś… na Alpach w Splügen – przyszedł mi w sukurs Mickiewicz swoim słynnym tytułem.

– Blisko, lecz niezupełnie – ocenił surowo odpowiedź i podał ścisłe dane: – W masywie Świętego Gotharda i w masywie Adula – po czym, uniósłszy głowę i lekko zmrużywszy oczy, zaczął mówić z pamięci płynną, piękną niemczyzną, akcentując rytm wiersza (podaję w tłumaczeniu):

Teraz jednak z gór wnętrza, z głębiny ukrytej pod srebrnymi szczytami i radosną zielenią gdzie lasy przerażone, a sponad nich skały, wznosząc głowy, dzień za dniem, spoglądają w dół, stamtąd właśnie, z otchłani lodowatej dobiegł mnie głos młodzieńca, co o litość błagał… Był to głos najszlachetniejszej z rzek, Renu – urodzonego wolnym…

W tamtych latach był to mój ulubiony wiersz – wyjaśnił i ciągnął dalej: – Znałem go w całości na pamięć. I ona go znała ode mnie. Stąd właśnie to przytoczenie. Że niby wzięła sobie do serca zawarte w nim mądrości i oto je przywołuje w stosownych okolicznościach. Ale powiadam: nie to jest tutaj najważniejsze. Istotny jest żart w tym zdaniu – postukał palcem w miejsce, gdzie widniały wyrazy „Nie ma powodu do obaw”. – Lecz żeby go uchwycić, trzeba wiedzieć co jest… w rozdziale trzydziestym dziewiątym.

вернуться

[80]Lata młodości i opisy podróży