„Choć ma postać mężczyzny. – moja pamięć natychmiast przywołała ten ustęp z mojego composition - „reprezentuje w istocie to, co w naturze kobiece. Poi, aby ożywić. A przy tym – pluskiem wody – przyzywa, wabi i kusi…
– I co, zgadzało się? – zapytałem z uśmiechem.
– Peut-être… - odrzekła figlarnie.
– Mogłyby też być Ryby – mruknąłem rozbawiony, ni to do siebie, ni do niej.
– Poissons? Pourquoi?[122] – podchwyciła, przystając nieopodal recepcji. Spojrzałem w zielone oczy.
„Czyż nie jesteś syreną?” spytałem telepatycznie, a głosem odpowiedziałem: – Sąsiadują z Wodnikiem.
Roześmiała się ładnie i podała mi rękę („bywaj, uroczy chłopcze, a nie zapomnij o mnie!”).
Kłaniając się spostrzegłem, że urzędniczka z recepcji z uśmiechem, lecz i z uwagą, przygląda się tej scenie.
Skinąłem uprzejmie głową i ruszyłem ku wyjściu.
„Spokojnie, tylko spokojnie”, mówiłem do siebie w myślach, próbując zapanować nad rozognionym umysłem, gdy szedłem alejką dziedzińca prowadzącą do bramy. „Wyjść stąd, wrócić do domu, zasunąć story w oknach, położyć się na łóżku, przykryć wełnianym kocem i wtedy dopiero zacząć trawienie tych wszystkich wrażeń i zasadniczych zdobyczy. Nie wcześniej. Teraz odetchnąć…
Zamknąłem za sobą furtkę, wciągnąłem głęboko powietrze i ruszyłem z powrotem w kierunku Placu Przymierza.
– Halo, obywatelu! – zza pleców dobiegł mnie naraz tubalny męski głos.
Zwróciłem się w tamtą stronę.
Z oszklonej budki MO wychodził wąsaty czytelnik «Przeglądu Sportowego». Po chwili był już przy mnie. Przystanął, zasalutował i rzekł:
– Dokumenty poproszę.
Zgłupiałem, i to kompletnie. Wszystkiego bym się spodziewał, tylko nie czegoś takiego.
– Przepraszam, lecz o co chodzi? – zapytałem stropiony.
– Dokumenty poproszę – powtórzył, jakby wyjaśniał.
– Przepraszam, ale dlaczego? Z jakiego właściwie powodu?
– Nie muszę się tłumaczyć. Widocznie są powody.
– Chciałbym jednak je znać.
– Poznacie. W stosownej chwili. Na razie, Dowód proszę.
Nie miałem jeszcze Dowodu, choć miałem już doń prawo. Nie wyrobiłem go sobie, bo szkoda mi było czasu na liczne formalności (liczne i uciążliwe), jakich Komenda Milicji – organ w strukturze państwa wydający dokument – wymagała w tym względzie. Dlatego też moim „papierem” o zasadniczym znaczeniu ciągle pozostawała legitymacja szkolna – i tę przy sobie miałem. Okazanie jej jednak w danych okolicznościach uznałem za niewskazane. Zdradzałoby to bowiem mój urzędowy adres i otwierało drogę do interwencji w szkole, to zaś by było fatalne. Zwłaszcza że do rękawa nie miałem przyszytej tarczy (filcowej, czerwonej oznaki z rzymskim numerem liceum), co kodeks ucznia uznawał za ciężkie uchybienie, dając tym samym do ręki broń nieżyczliwym i wrogom.
Chcąc zyskać nieco na czasie i wyczuć intencje sierżanta, zacząłem udawać szukanie – zrazu zwykłe, spokojne (wewnętrzne kieszenie, zewnętrzne), z czasem bardziej nerwowe (tylne kieszenie spodni) i w końcu – bezskuteczne.
– Niestety, nie wziąłem z domu – stwierdziłem z ubolewaniem, a widząc, że ten argument nie poprawia mych akcji, dodałem wyjaśniająco: – włożyłem dziś inne ubranie i zapomniałem przełożyć.
– To nie jest wytłumaczenie – rzekł flegmatycznie sierżant. – Obowiązkiem każdego, każdego obywatela jest mieć dokumenty przy sobie.
– Całkowicie się zgadzam – na podnoszące się fale zacząłem lać oliwę. – Cóż jednak na to poradzę, że akurat zapomniałem? Człowiek, istota omylna.
– Nie mając dokumentów lub nie chcąc ich okazać, możecie być zatrzymani.
– Za co?!
– Do wyjaśnienia.
– Przecież nic nie zrobiłem!
– A skąd ja mam to wiedzieć?
– Dowód panu powie…
– Słuchajcie-no, nie mędrkujcie! Okazujecie, czy nie?
– Kiedy mówię, że nie mam.
– Mam dzwonić po radiowóz?
– O rany, czego pan chce?! Jak się nazywam? Gdzie mieszkam? – Sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem stamtąd zbawienny bilet miesięczny. – Proszę: nazwisko, adres i moja podobizna z pieczątką MZK, aby nie było najmniejszych, najmniejszych wątpliwości, że chodzi na pewno o mnie.
Odebrał od mnie bilet i zatopił w nim wzrok, po czym jął nim obracać to w jedną stronę, to w drugą, jakby się w nim dopatrzył czegoś podejrzanego.
– Ważny, zapewniam pana – nie wytrzymałem napięcia. – Znaczek jest przyklejony i ma wpisany numer. Można zajrzeć i sprawdzić.
– Nie jestem kontrolerem – rzekł upominająco – Dla mnie to nie jest dokument. – I zmienił nagle ton na urzędowo-rzeczowy: – W jakim celu byliście na terenie placówki?
„Ach, a więc o to mu chodzi!” Poczułem zdenerwowanie. Bo jak to wytłumaczyć?
– Czyżby wstęp był wzbroniony? – udałem naiwnego.
– Czy mówię, że jest wzbroniony? Pytam o cel wizyty” Tu nie ma konsulatu.
– No to co z tego, że nie ma?
– To że nie chodzi wam raczej o uzyskanie wizy. A w takim razie o co?
– Czy trzeba się z tego tłumaczyć?
– Skoro was o to pytam…
Pojąłem, że dalsza dyskusja nie wróży niczego dobrego. By wyjść z tej opresji cało, trzeba było coś dać lub choćby „pójść na wymianę”.
– Chodzi o mecz szachowy między Polską a Francją – rzekłem z kamienną twarzą. – Dopinamy terminy. Ostatnie ustalenia. I żeby pan przypadkiem nie pomyślał, że bujam – sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydobyłem stamtąd moją kartę klubową – oto legitymacja. Proszę, niech pan obejrzy.
Wziął ją i zaczął oglądać, a ja ciągnąłem jak w transie:
– O ile się nie mylę, czytuje pan «Przegląd Sportowy». Mógł pan tam o mnie przeczytać. Wicemistrzostwo juniorów. Klub Robotniczy Marymont.
Na chwilę zapadła cisza.
– Jesteście wolni – powiedział, oddając mi bilet i kartę.
– No właśnie… – mruknąłem dwuznacznie. Zasalutował i odszedł.
Chowając dokumenty spojrzałem mimowolnie na fronton Ambasady. W jednym z okien parteru mignęła mi wyraźnie twarz urzędniczki z recepcji.
Uniosłem głowę do góry, jak kiedy przychodzi nagle olśniewająca myśl lub – szuka się w niebie natchnienia.
„A nad nim, w porywach wiatru, na jasnym, wysokim maszcie, powiewał dumnie sztandar Republiki Francuskiej.
– Zwycięstwo – pomyślał z nadzieją”.
24. Dalej! Dalej na zachód!
Zwycięstwo… Lecz Pyrrusowe! – Nie, nie ze względu na cenę, jaką mnie kosztowała ta wyprawa „za morze” (potyczka z kontrolerami, skok „lorda Jima” za burtę, zniszczona garderoba, przeprawa z milicjantem), ale ze względu na skutek natury psychologicznej, jaki był jej owocem.
Bo cóż w istocie się stało?
Zyskując, z jednej strony, upragnioną możliwość gry na innym terenie niż szkolna jałowizna, z drugiej, po raz kolejny i jakby już ostateczny, wskutek odkrycia prawdy o strategii Madame, a zwłaszcza o jej motywach i głównym celu życiowym, traciłem wiarę w sens tych… „zachodów miłości”, a przez to i ochotę, by je kontynuować.
Bo na co mogłem liczyć wiedząc to, co wiedziałem? Że na wystawie w Zachęcie lub w kuluarach teatru uda mi się ją podejść i że ona tam będzie inna dla mnie niż w szkole? Że będzie ze mną rozmawiać? Swobodnie… żartobliwie… w sposób nieoficjalny? Że stanie się co najmniej jak srebrnowłosa Marianna lub jak Zielonooka?
Otóż nie bardzo. Już nie. W każdym razie nie mogłem sobie tego wyobrazić.
Jak niby miałoby dojść do „zawiązania akcji”? A przede wszystkim dlaczego miałaby być tam inna? Co miałoby spowodować, że lód stopnieje i pęknie? Jakie bodźce czy słowa?
Owszem, był taki ruch: pozoracja szantażu. Zagranie zdobytą wiedzą na temat jej osoby, a zwłaszcza powziętych planów. Danie do zrozumienia, że wiem, gdzie znajduje się zeszyt i po co się tam znajduje…
„À propos, dla ścisłości, uczy mnie pani zaledwie trzy… trzy i pół miesiąca, a nie półtora roku. Doprawdy, to zbytek skromności zaniżać sobie tak wynik. No, ale i półtora to bardzo dobry czas! Byle się nie wydało. – Wyjazd już w lecie, prawda?.
Niewiele o mnie wiedziała – jakie mam przypadkowo lub nieprzypadkowo kontakty i w ogóle „kim jestem” – więc tego rodzaju strzała, wypuszczona znienacka, mogłaby posiać lęk i skłonić ją do reakcji… A nuż akurat znam kogoś z obsady Service Culturel? Skoro bywam na owych ekskluzywnych imprezach i tak dobrze znam język! A z drugiej strony, kto wie, może mam kogoś w UB? Skoro tak sobie poczynam i czuję się taki pewny! Lecz nawet jeśli nie znam i niczego nie knuję, to jakże można mi ufać – młokosowi w afekcie – że będę siedział cicho, że nie rozpaplę sprawy? Tacy jak ja, gdy ich „weźmie”, bywają nieobliczalni! Lepiej więc mnie oswoić i – łaską unieszkodliwić.
Przy jej podejrzliwości, do której miała podstawy, a także ostrożności, o której wspominał Konstanty, takie rozumowanie było prawdopodobne.
Czy jednak chciałbym tego? Czy osiągnięta w ten sposób upragniona reakcja miałaby dla mnie wartość? Nie miałaby najmniejszej. Sama myśl o czymś takim przejmowała mnie wstrętem. Osiągnąć cel w takim stylu – to byłoby żałosne. Czułbym się upodlony. To byłaby przegrana.
Przypomniał mi się Jerzyk i jego opowiadanie o docencie Dołowym. O przemycanym kawiorze, „końcówkach” do długopisów, i o tym, jak Jerzyk odkrył te złote interesy, i jak mu przyszło do głowy, że mógłby to wykorzystać. „Obrzydliwe, nieprawdaż?” słyszałem jego słowa, przesycone goryczą. „W parszywej rzeczywistości sam się stajesz parszywy! To jest najgorsze, pamiętaj!”