Podziałało to na mnie jak sygnał ostrzegawczy. Uwaga! Skończyły się żarty. Zaczyna się robić duszno, a grunt staje się grząski. Jeden fałszywy krok i tkwimy w bagnie po szyję. Żeby mnie nie wessało! – Może lepiej się cofnąć? Może zawrócić z tej drogi?
„Zawrócić?… Cofnąć się?… Teraz?” – odezwał się inny głos. „Gdy jesteś już tak daleko? – Nie, to niepodobieństwo! Musisz iść dalej. Musisz! Nie wolno rezygnować! Daj się unieść prądowi, jak sobie powiedział Heyst.
Przesadnie ostrożna rozwaga to nie najlepszy doradca. Błogosławiona mgła! Jej powinieneś zaufać, jeśli chcesz dojść do czegoś. Nic nie ma bez ryzyka. Bez grzechu nie ma życia. A zresztą – jaki grzech! I jakie tam ryzyko! Że się ulegnie pokusie nieczystego zagrania lub zrobi się jakieś głupstwo? To zawsze jest możliwe, nawet bez dalszych zmagań. Ale od czego rozsądek, jak nie właśnie od tego, aby nad sobą panować? – A zatem dosyć wahań. Dosyć rozterek. Dalej!”
„Iść dalej” to znaczyło pójść na wernisaż Picassa i tam, być może, ją spotkać. Tymczasem od jego daty dzielił mnie jeszcze tydzień, ten zaś przynosił ze sobą trzy lekcje francuskiego.
Zachowałem się na nich inaczej niż ostatnio. Przestałem ostentacyjnie czytać Zwycięstwo Conrada na przemian ze Wspomnieniami Joanny Schopenhauer i robić rzekome notatki; i w ogóle skończyłem z wyzywającą biernością. Z obrażonego, chmurnego – stałem się naraz pilny: skupiony, uważny, aktywny – rzekłbyś, wzorowy uczeń. Kreacja ta miała na celu uśpienie jej czujności, a przy tym wyrażała takie mniej więcej przesłanie:
„Gniewałem się na panią, to prawda, nie zaprzeczam, za ów brak odpowiedzi na moją serenadę i niepojęte, okrutne nasilenie niełaski, jakbym w czymś pani uchybił… Słowem, za tę nieczułość i za niesprawiedliwość. No, ale trudno. Minęło. Miłość wszystko wybacza. Znów jestem taki jak przedtem, a nawet bardziej karny”.
Zostało to przyjęte, o dziwo, bez oporu, a nawet jakby z ulgą. Gdy wykonałem w końcu ów pierwszy gest pojednania (wobec milczenia innych odpowiedziałem poprawnie na zadane pytanie wokół plus-que-parfait[123]), nie odebrała tego z ostentacyjną niechęcią, czego nie wykluczałem, a nawet się spodziewałem, lecz wręcz z życzliwą uwagą, jakby w ostatnim czasie nie było tej zimnej wojny, pełnej napięcia i dąsów, a ja jakbym był co najmniej układną Agnieszką Wąsik. A później już odnosiła się do mnie zwyczajnie, neutralnie, to znaczy, bez wrogości, ale i bez sympatii. Chociaż…
Na trzeciej z tych lekcji stała się rzecz szczególna, dotychczas niebywała, i to co najmniej z dwóch względów. Otóż podczas ćwiczenia na wybór właściwych czasów w zdaniach podrzędnie złożonych – podyktowawszy czasu zaprzeszłego zadanie do rozwiązania na piśmie i przeszedłszy się wolno między rzędami ławek w trybie nadzoru pracy – zatrzymała się przy mnie i po chwili, półgłosem (by nie przeszkadzać innym) zwróciła się do mnie po polsku, co prawie się nie zdarzało:
– Przynieś mi z gabinetu skrypt Concordance des temps[124]. Leży na biurku. Pośrodku.
Zaskoczony, zdumiony, nie dowierzając uszom, podniosłem się i bez słowa ruszyłem w kierunku drzwi.
– La clé[125]- usłyszałem za sobą powstrzymujący mnie głos i odwróciłem się.
W dwóch palcach prawej ręki wyciągniętej w mą stronę trzymała okrągły „numerek” z aluminiowej blachy, na którym wisiał klucz Yeti od drzwi do gabinetu.
Gdy przejmowałem go od niej, mój wzrok w mimowolnym odruchu poskoczył ku jej twarzy i wpadł tam na jej spojrzenie, które nań jakby czekało. Patrzyła uważnie, badawczo, z niejasnym pytaniem w źrenicach. Skinąłem głupio głową, jak gdybym coś potwierdzał albo za coś przepraszał, i szybko wyszedłem z klasy.
„Co to ma być? Co to znaczy?” – myślałem w podnieceniu, przemierzając pośpiesznie wymarłe korytarze i zbiegając po schodach. „Nic? – czyli tyle co znaczy tego rodzaju posyłka? Czy jednak coś ponad to? Podjęcie jakiejś gry? Odpowiedź na pojednanie?” Gubiłem się w domysłach. A tymczasem już stałem pod drzwiami gabinetu.
Nie po raz pierwszy miałem przekroczyć jego próg. Poprzednio jednak w tym wnętrzu byłem niezmiernie dawno, chyba z dwa lata wstecz, w każdym razie na pewno nie za kadencji Madame. Z tamtego czasu w pamięci pozostał mi mglisty obraz błyszczących politurą ciemnych, oszklonych szafek, a w nich lub na nich – głównie – kryształowych wazonów i pucharów sportowych, a także sutej zastawy do kawy lub herbaty. Poza tym – masywne biurko z dwoma telefonami i lampą na giętkim pałąku, a wreszcie – potężna palma, rosnąca w drewnianej donicy podobnej w kształcie do cebra.
Tym razem moim oczom – gdy otworzyłem był drzwi – ukazał się inny widok, i to pod każdym względem, zarówno wystroju wnętrza, jak jego urządzenia. Śladu palmy, kryształów i „wysokiego połysku”, miast tego zaś prostota i gustowność zarazem: zręczne, „ludowe” meble z naturalnego drewna o złocistym odcieniu; stół-biurko typu „krzyżak”; smukła stojąca lampa z abażurem ze słomy; podłoga wyłożona ciemnozielonym chodnikiem; w podobnym kolorze zasłony wiszące po bokach okien; lekkie regały z książkami; wreszcie, przy jednej ze ścian, coś w rodzaju kanapy czy ławy z tapicerką dla mniej więcej trzech osób, a przed nią niski stolik przykryty lnianą makatką, oraz dwa foteliki o niewysokich oparciach i drewnianych poręczach.
Spojrzałem w stronę regałów. W znakomitej większości stały tam książki francuskie. Na niższych poziomach – słowniki, wielki Larousse, kompendia i dziesiątki pozycji do nauki języka; na wyższych – rozmaitości, w tym wiele livres de poche. Natomiast na małej półeczce stojącej z boku kanapy leżały albumy z malarstwem i pisma ilustrowane, a na samym jej wierzchu, w ozdobnych zastawkach z drewna, pysznił się szpaler lśniących, złotawych grzbietów Plejady… Apollinaire, Baudelaire, Corneille, Molière, Racine – prawie cała klasyka w porządku alfabetycznym.
„Skąd ona to wszystko ma?” – nie mogłem wyjść z zadziwienia. „Kupuje? Sprowadza z Francji? Dostaje z Service Culturel? I czemu trzyma to tutaj? Do czego jej to potrzebne? Przecież nie do nauki! A więc? Na pokaz? Przed kim? Przed tą mityczną komisją, wizytującą szkoły?”
Wyrwałem się z zapatrzenia i podszedłem do stołu, aby wziąć stamtąd skrypt, po który mnie posłała. I wtedy moim oczom ukazało się coś, co aż zaparło mi dech.
Torebka. J e j torebka. Wisząca na krześle za stołem. Nie zapięta. Otwarta. A nawet uchylona.
W pierwszym odruchu, natychmiast, postanowiłem tam zajrzeć.
„Zobaczyć Dowód! Zdjęcie!. – myślałem podniecony. „Wpis ‘panna’ albo ‘wolna’ w rubryce ‘stan cywilny’… Rysopis… ‘Znaki szczególne’… Może ma jakieś znamię?… I miejsce urodzenia!… Co tam zostało wpisane?… ‘Francja’?… Miejscowość… Jaka?… A dalej: datę meldunku!… I inne dokumenty!… Legitymację partyjną?… I wszystko, wszystko, wszystko!”
Rzuciłem się do drzwi i przekręciłem zasuwkę, zamykając gabinet. Gdy jednak powróciwszy lotem strzały do stołu, już wyciągałem rękę po ów przenośny skarbczyk, zastygłem jak porażony. W myślach ujrzałem naprzód jej zagadkowe spojrzenie, na które się natknąłem, gdy brałem od niej klucz, a zaraz po tym scenkę w hotelowym pokoju, jak Jerzyk grzebie w bagażu docenta Dołowego.
„No tak…”, straciłem impet, „oto jak działa Kusy. Nawet nie zauważasz, jak wpadasz mu w objęcia”.
Chwyciłem nerwowo skrypt i – jakbym przed kimś uciekał – opuściłem gabinet.
„To jasne”, myślałem w popłochu, sadząc po kilka stopni w drodze na górę schodami, „to była próba! Test. Na moją wiarygodność. Czy jestem przyzwoity i godny zaufania. Zapewne w tej torebce ma wszystko tak ułożone, by mogła bez trudu spostrzec nawet najmniejszą zmianę. – Całe szczęście, że coś mnie powstrzymało od tego!… Coś… Historia Jerzyka czy to badawcze spojrzenie w chwili wręczania klucza?”
Nie chcąc zwracać uwagi na swój powrót do klasy, wszedłem do niej, jak mogłem najciszej i spokojnie.
Stała między ławkami, zwrócona do mnie tyłem i pochylona nad książką, którą trzymała w rękach. Podszedłem i bez słowa podałem jej broszurę.
– O, dziękuję ci bardzo – mruknęła mechanicznie i wzięła ją ode mnie, nie przerywając czytania.
Odczekałem sekundę, a chyba nawet dłużej, i wyciągając przed siebie otwartą prawą dłoń, na której – jak na tacy – spoczywał kluczyk Yeti, powiedziałem półgłosem:
– Et voilà la clé[126]. - I utkwiłem spojrzenie na wysokości jej oczu, tak by, zwróciwszy je ku mnie, musiała się z nim spotkać.
Istotnie, tak się stało.
– Ah, oui – znowu mruknęła, tym razem jakby zmieszana, o czym zdawało się świadczyć również i to, że niechcący, gdy zabierała kluczyk, dotknęła lekko mej dłoni.
ROZDZIAŁ PIĄTY
25. Dla mnie świat jest tu!
Otwarcie wystawy w Zachęcie miało miejsce w niedzielę o godzinie dwunastej. Przybyłem tam znacznie wcześniej, co najmniej dwadzieścia minut. Mimo to, tak przed wejściem, jak (zwłaszcza) w westybulu, było już mnóstwo ludzi i wrzało od ruchu i gwaru. Przeważał język francuski, przynajmniej się wybijał – swoją koloraturą i szczególną dźwięcznością, ale słychać też było kilka innych języków – włoski, hiszpański, angielski – najsłabiej nasz rodzimy.
U szczytu pierwszych schodów, na szerokim półpiętrze, stały dwa mikrofony, a w tle widniała olbrzymia fotografia Picassa przecięta jego podpisem w ogromnym powiększeniu i ozdobiona u spodu stojącym na małym cokole szafirowym wazonem z bukietem kilkudziesięciu biało-czerwonych goździków. Nieco wyżej, z dwóch stron, znad marmurowych poręczy idących na pierwsze piętro, wystawały kamery i lampy na statywach.