Podniosłem się i, jak w transie, ruszyłem po „złote runo”.
Choć szedłem, jak się zdawało, krokiem zdecydowanym, droga z balkonu na dół zabrała mi więcej czasu, niż w przeciwnym kierunku przed rozpoczęciem spektaklu. Kiedy zaś w końcu dobrnąłem do jednych z drzwi na parter i stanąłem w ich progu, oto jaka odsłona zjawiła się moim oczom: w ścieżce czwartego rzędu, przed siedzącą Madame, zwrócony do niej przodem, stał nieco pochylony – Dyrektor Service Culturel. Rozmawiali, a raczej – on nieprzerwanie mówił, żywo gestykulując. Ona, nieporuszona, patrzyła ku niemu w górę i tylko od czasu do czasu wtrącała kilka słów. W końcu, gdy rozległ się dzwonek i publiczność powoli zaczęła wracać na salę, Dyrektor się wyprostował i, rzuciwszy spojrzenie w stronę loży centralnej, wykonał kilka gestów, mówiących, że musi już iść. Z mimicznym „à bientôt!” wycofał się z rzędu foteli i zniknął w foyer. I rzeczywiście, po chwili zjawił się w tamtej loży – w ślad za ambasadorem i jego połowicą.
Znów pognałem na górę. Po drodze, od bileterki, na którą się natknąłem, kupiłem w pośpiechu program. Swoje miejsce zająłem na krótko przed podniesieniem kurtyny. Fotel obok Madame w dalszym ciągu był pusty. Jerzyk przeglądał program. Zajrzałem do niego i ja. W gasnącym świetle widowni, u góry jednej ze stron, mignęło mi jego nazwisko.
Druga część przedstawienia nie miała już takiej siły i urody jak pierwsza, choć grano równie dobrze, w tym samym tempie i rytmie. Przyczyna tkwiła zapewne w materii samej akcji, w danej fazie dramatu. Bo odkąd wrócił Tezeusz, linia rozwoju wypadków czy ich temperatura zaczęła z wolna opadać ku nieuchronnej klęsce. Właściwie od pierwszej sceny (dialog: Tezeusz – Fedra) rzecz była przesądzona. Nic się już nie dawało odwrócić czy naprawić. Można było jedynie odwlekać katastrofę: prowadzić grę pozorów, ukrywać prawdę, kłamać. Zmowa milczenia jednak, nikczemne oskarżenia – nie, mimo wszystko te sprawy nie miały już owej mocy, co dramat samej pasji; co konflikt duszy i ciała, powinności i serca. Tamto, mimo kostiumu i wyszukanej formy, tchnęło mocą i prawdą; intryga niedopowiedzeń i tragedia pomyłek, jakkolwiek prawdopodobne, były jednak umowne, typowo teatralne.
Blaskiem z pierwszej połowy rozjarzyły się jeszcze dwa krótkie epizody: scena zazdrości Fedry i ta, w której Hipolit przekonuje Arycję do wspólnej ucieczki z Trojzeny.
Dreszcz przechodził po plecach, gdy Fedra, usłyszawszy w tyradzie Tezeusza zdanie o Hipolicie, iż ten kocha Arycję, wpadała mu w pół słowa pełnym zgrozy „Co, panie?” i, jakby ścięta z nóg, chwytała się kolumny, szukając w niej oparcia.
Brak wzajemności, wzgarda ze strony Hipolita – dopóki się zdawały podyktowane dumą lub zawierzeniem czystości – dotykały jak susza albo surowy chłód; kiedy niespodzianie okazywały się jednak pochodną namiętności żywionej ku innej kobiecie, nabierały wymiaru katastrofy kosmicznej. Fedrze, niejako fizycznie, usuwał się grunt spod nóg i pochłaniało ją piekło. Ból odrzucenia „dla innej. był czymś nie do zniesienia.
Drugi atak histerii następował po słowach powiernicy, Enony, pragnącej ją pocieszyć. Gdy piastunka mówiła:
Fedra wpadała jej w słowo dzikim, wulgarnym wrzaskiem, zupeł nie nie licującym z jej pozycją i krwią:
Ale kochać dalej!
Te nagłe zmiany tonu – z wysokiego na niski, z królewskiego na gminny – fenomenalnie zresztą robione przez aktorkę, zdawały się uzmysławiać, jak krucha jest w człowieku powłoka jego szlachectwa. Wystarcza oto, podrażnić nienasyconą wolę i wtrącić do wrzącej krwi szczyptę soli z piołunem, by puścił natychmiast kręgosłup i kościec sublimacji, dojrzewające przez lata czy nawet pokolenia – te wszystkie nawyki i formy szlifujące naturę – i aby z wyniosłej damy wyszła bezwstydna hetera, czy nawet jeszcze gorzej: z królowej – goniąca się suka.
Zupełnie inny klimat miało spotkanie i dialog Hipolita z Arycją.
Tutaj po raz ostatni odżywa w tragedii nadzieja. Choć sprawa bierze zły obrót, choć pętla sprzecznych racji zaczyna się zaciskać, nie wszystko jest jeszcze stracone: z pożogi namiętności, jak z płonącego domu, można jeszcze ocalić przynajmniej jedno – ich szczęście. Wystarczy, że ujdą razem, że uciekną z Trojzeny – tak jak stoją, natychmiast.
Pięknie Hipolit zaklinał honorową Arycję, by porzuciła wahanie i by mu zaufała:
Ach, gdybyż z takim apelem zwróciła się do mnie Madame!
Uprzytomniłem sobie, że śledzę to przedstawienie, podobnie jak odbierałem Zwycięstwo i strofy Renu, i grafiki Picassa – przez pryzmat „mojej biedy”, jak pewną swoją miłość nazwał Fryderyk Chopin. Nie polegało to jednak na czerpaniu emocji z luźnego podobieństwa dwojga głównych postaci do osób rzeczywistych (że niby Hipolit to ja, a Fedra to Madame) – bądź co bądź, ich historia była zupełnie inna. Istota mego odbioru tkwiła w duchu fantazji, w swobodnej grze wyobraźni. Na osnowie dramatu odgrywanego na scenie, i z jego elementów, snuł mi się w głowie bezwiednie dramat zupełnie inny, który stanowił projekcję niewyrażonych marzeń.
Oto ojciec Madame, duch niespokojny i śmiały, szlachetny idealista wyzywający los, popełnia – niczym Tezeusz jadący do Tartaru – katastrofalny błąd. Owładnięty szaleństwem czy manią prześladowczą, na przekór rozsądkowi i przestrogom przyjaciół, powraca z wojennej tułaczki do rodzinnego kraju, zniewolonego przez reżim moskiewskich barbarzyńców i rządzonego nikczemnie przez ich miejscowych kamratów. Co gorsza, wlecze tam z sobą swoją jedyną córkę -dziewczynę piękną i dumną, zrodzoną w sercu Alp, której – na znak ufności w sprzyjające mu szczęście – nadał był niegdyś imię: „Zwycięstwo” – Victoire.
Fałszywy krok mści się szybko: nieszczęsny Maks-Tezeusz ginie w lochach UB – niczym w czeluściach Tartaru, piękna zaś Victoire, zdana na samą siebie, zostaje odcięta od świata szczelną „żelazną kurtyną”.
Zrazu zdesperowana, zaczyna jednak z czasem – jak Ren urodzony wolnym – torować sobie drogę ku otwartej przestrzeni, tam gdzie zachodzi słońce – ku galijskiej równinie. Ima się różnych forteli, prowadzi podwójną grę. Wreszcie, po wielu porażkach i bezowocnych próbach, staje w obliczu szansy znacznie większej niż dotąd, bo uwikłanej swoiście w interes ciemiężycieli. Czy uszczkną coś z dóbr Zachodu, do których cieknie im ślina, zależy w pewnym stopniu od tego, czy zwrócą jej wolność. Tym razem tak rzecz wygląda. Ona zaś ma jedynie wykazać się jako pedagog – przed cudzoziemskim gremium.
I tu się właśnie zaczyna główna akcja dramatu.
Gimnazjon, w którym się zjawia i który ma przysposobić do nowego systemu, jest – jak wszystko w tym kraju, spodlonym, znieprawionym przez bolszewicką tyranię – spaczony i zacofany. Wychowawcy – zgorzkniali, nieciekawi, kostyczni. Wychowankowie – gnuśni, ograniczeni, krnąbrni. Nauka w tych warunkach to orka na ugorze, a życie – istna gehenna. Samotność. Wyobcowanie. Brak wspólnego języka choćby z jedną osobą.
I oto w tym ostępie – ponurym i zatęchłym – na krótko przed terminem odzyskania wolności, w ciżbie nieokrzesanych, niemrawych podopiecznych napotyka młodzieńca o szczególnych zdolnościach, manierach i wymowie, i równie nieprzeciętnym uroku osobistym. Inteligentny, obyty, wręcz błyskotliwy w rozmowie, a przy tym – dziwnie nieśmiały, zamyślony i smutny, zrazu ją intryguje, a z czasem – wzbudza sympatię. Owych przyjaznych uczuć nie okazuje mu jednak, przeciwnie, gra – jak Fedra – odpychającą władczynię. Nie chce żadnych stosunków natury nieoficjalnej, choćby najniewinniejszych. To mogłoby jej tylko tak czy inaczej zaszkodzić. Poza tym – sentymenty! I na cóż jej one, po co! – skoro niebawem wyjeżdża, by więcej tu nie wrócić. Nie, absolutnie nie może pozwolić sobie na to („kto sobie nakłada więzy, naraża się na zgubę”).
Ale niezwykły uczeń nie tylko po prostu jest czarującym młodzieńcem; zdaje się on ponadto cicho ją adorować. Wpatruje się w nią jak w obraz, chyłkiem tropi jej dane, w pisemnej pracy domowej przemyca kunsztowne wyznanie. Ach, jak uroczo to robi! Doprawdy, jest wzruszający! Czy jest gdzieś ktoś na świecie, kto by ją tak wyróżniał? Być może. Le Petit George [148]. Syn przyjaciela jej ojca i zalotnika matki. Lecz cóż to za porównanie! Jego namiętność ku niej jest mroczna i nużąca. Odstręcza ją, krępuje, paraliżuje sztucznością. Zatruta neurastenią, histeryczna, żałosna. A poza tym – w ogóle, niezależnie od tego – jak blady jest afekt Mężczyzny, z reguły wtórny, chwiejny, skażony już zwątpieniem, przy pierwszym porywie Chłopca, szalonym i bezkrytycznym! W każdym razie dla kogoś, kto minął już smugę cienia – dla kobiety dojrzałej, trzydziestoparoletniej.
Uwielbia ją. Ubóstwia! Stawia ją na ołtarzu! Choć tyle ma wokół siebie zalotnych rówieśniczek. To pochlebia ambicji. To osobliwie podnieca. To wyzwala pragnienie, aby mu wyjść naprzeciw i stać się dlań, zaprawdę, wszechmogącą boginią.
Nie można jednak ulec tego rodzaju pokusie. To byłoby ryzykowne i – niegodziwe zarazem. Wszelako, z drugiej strony, nic nie zrobić w tej sprawie, dalej grać lodowatą, nieczułą Królową Śniegu – to też nie rozwiązanie.
Zaczyna się walka wewnętrzna. Między podszeptem próżności a odpowiedzialnością. Między odruchem serca a dyscypliną rozsądku. – Uczynić coś dla niego, dać mu coś, ofiarować, ale tak, by nie zbudzić zbyt głębokich nadziei. Owszem, okazać łaskę, a nawet uszczęśliwić – jak Hipolit Arycję – ale bez konsekwencji. Na moment. Na jedną chwilę.
Stawia mu „celujący”. Jedynemu w gimnazjum. A jego pracę pisemną, ze stosowną opinią, przekazuje do wglądu cudzoziemskiej komisji. Może wyniknie coś z tego? Może przewodniczący, monsieur le directeur, zwróci na niego uwagę – jak niegdyś profesor Billot na esej du Petit George – i wyciągnie doń rękę? Zaproponuje stypendium, zaprosi na kurs do Francji? -No tak, ale to przyszłość i w dodatku niepewna. A co tymczasem? Już? By zaraz ujrzeć efekt? – Wywyższyć go w drobnej sprawie. Okazać zaufanie. Wysłać do gabinetu, gdzie znajduje się skarbiec z rzeczami osobistymi. Nie strzeżony. Otwarty. – Wręczyć mu klucz do niego! W ten symboliczny sposób dopuścić go do siebie. Powiedzieć do niego: „La clé!” i, spoglądając mu w oczy, podać go – gestem Stwórcy z fresku Michała Anioła.