I tak się dzieje. Lecz cóż! To ciągle jeszcze nie to. Gra aluzji, metafor nie spełnia oczekiwań. Na twarzy faworyta nie zalśnił blask radości czy płomień oszołomienia. Dalej jest przygaszony, strapiony, obolały. Trzeba inaczej z nim mówić. Inaczej go wyróżnić. – Zabrać go do teatru! Na Comédie Française, która właśnie przyjeżdża z inscenizacją Fedry. Akurat otrzymała zaproszenie z poselstwa, valable pour deux personnes [149]. O, to jest rozwiązanie!
Lecz ręka Opatrzności – na dobre czy na złe – nie dopuszcza do tego. Krzyżuje plany, mąci – dość, że niweczy ów zamiar. Idzie na spektakl sama, marnując drugie miejsce. Fotel koło niej jest pusty. Chyba jako jedyny, przynajmniej na parterze. Ogląda przedstawienie, żałując że tak wyszło. A kiedy słyszy słowa: „Zerwij pęta, odepchnij niewolę nikczemną”, i ich kontynuację: „Rzuć to miejsce plugawe, zepsuciem skażone…”, pojmuje w nagłym błysku, że to jest właśnie to, co winna mu powiedzieć.
Ach, że go tutaj nie ma! Że nie siedzi koło niej! Że nie słyszy tych słów, na które w jakiś sposób zwróciłaby mu uwagę!
Ale on – jest! I słyszy. Siedzi z przodu balkonu. A gdy opadnie kurtyna – już wkrótce, za kilka minut – i umilkną oklaski, spotkają się przy szatni albo przy wyjściu z teatru. Nie wszystko jeszcze stracone! Ten dramat nie kończy się źle…
Ta snuta bezwiednie bajka w kulisach świadomości była tak czarująca i sugestywna zarazem, że po skończonym spektaklu, niepomny obrazów jawy i głuchy na głos rozsądku, ruszyłem zdecydowanie dopisywać jej finał – na scenie rzeczywistości.
Odebrawszy okrycie, zbiegłem czym prędzej na dół, wypatrzyłem swą Fedrę w tłumie stojących do szatni, po czym wyszedłem na zewnątrz, by tam jej oczekiwać – u stóp wejściowych schodów.
W drzwiach pokazał się naraz – otoczony młodzieżą – rozpromieniony Prospero. Wyraźnie komentował grę francuskich aktorów. Perorował, przystawał, odtwarzał ich gesty i pozy. Odszedłem kilka kroków, by nie natknął się na mnie. Jego widok jednakże natchnął mnie pewną ideą. Ależ tak, oczywiście! Zacząć z nią to spotkanie, jak zacząłem był z nim. Zwrócić się do niej wierszem! Tym razem – aleksandrynem. Jeśli wtedy ów trik okazał się tak skuteczny, może i teraz będzie. A zresztą, jakże inaczej miałyby brzmieć moje słowa, przynajmniej początkowe, skoro to ma być scena jak z prawdziwego dramatu.
Palcami prawej ręki objąłem czoło i skronie (jak zwykł to czynić Konstanty), zacisnąłem powieki i wytężyłem umysł.
Madame! Est-ce bien vous-même? -
zacząłem układać tekst.
– Mais quelle coïncidence!
Quel étrange et curieux concours de circonstances![150]
Dobranie pierwszego rymu uruchomiło mechanizm rezonowania wyrazów. Nasuwające się słowa przywoływały inne o współbrzmiących końcówkach lub przychodziły od razu parami, trójkami, czwórkami. I tak, wewnętrznym uchem, usłyszałem konsonans: question-conversation, który mi coś przypomniał. No, oczywiście! Tamto! Tę lekcję, na której zacząłem swe tajne dochodzenie. Tak, to aż się prosiło, aby do tego nawiązać.
Napiąłem łuk poezji, czy, ściślej – l’art poétique:
Profitons-en pour faire une conversation;
Pour nous poser enfin quelques bonnes questions. [151]
Zadowolony z siebie, zwolniłem czoło z uścisku i otworzyłem oczy. I oto co się wtedy przed nimi ukazało:
Na wprost wyjścia z teatru, przy samym krawężniku, stał błękitny peugeot z uruchomionym silnikiem i włączonymi światłami o żółtym zabarwieniu. Przednie drzwiczki po prawej były szeroko otwarte; na miejscu obok kierowcy siedziała osoba płci żeńskiej, w której po chwili poznałem mademoiselle Legris, i podniesioną ręką dawała komuś znaki. Tym kimś była Madame, schodząca właśnie po schodkach. Podeszła do samochodu, otwarła tylne drzwiczki i szybkim, zręcznym ruchem wślizgnęła się do środka. Szczęknęły, raz po raz, zatrzaskiwane zamki i pojazd ruszył ostro w kierunku ulicy Oboźnej. Usiłowałem dojrzeć, kto siedzi za kierownicą, ale bez powodzenia. Z pewnością był to Dyrektor, lecz nie stwierdziłem tego. Wyraźnie dostrzegłem jedynie tablicę rejestracyjną: WZ 1807. (Rok pamiętnego zwycięstwa Napoleona nad Rosją i utworzenia przezeń nowego państwa polskiego o nazwie Księstwo Warszawskie.) Nieco niżej, po prawej, widniała owalna plakietka z literami CD.
Wsunąłem ręce w kieszenie mego szarego płaszcza (w jednej z nich rezydował cienki zeszyt programu) i z pochyloną głową ruszyłem wolnym krokiem w stronę Nowego Światu, gdzie przy biurze podróży o nazwie „Wagons-Lits-Cook” znajdował się najbliższy przystanek autobusu.
27. Rachunek sumienia
Zdawałem sobie sprawę, że mimo skurczu serca, o jaki mnie przyprawiła ostatnia, krótka scenka mego dramatu na żywo (bardziej w swym charakterze filmowa niż teatralna), wyszedłem był z perypetii i tak obronną ręką. Ładnie byłbym wyglądał, gdybym w przystępie maligny lub szaleńczej odwagi zdążył rozpocząć akcję! Na przykład, w kolejce do szatni albo tym bardziej w hallu, tuż przed jej wyjściem na zewnątrz. Koszty takiego kroku byłyby znacznie wyższe. A jednak mimo to – pomimo świadomości, iż miałem właściwie szczęście – nie czułem się szczęśliwy. Trawiło mnie poczucie zawodu, niespełnienia, a zwłaszcza, że jestem osobą… istotą minorumgentium.
Oto przez dwie godziny śledziłem na scenie dramat osnuty na micie greckim. Jego protagoniści, choć byli śmiertelnymi, mieli coś w sobie z tytanów. Stanowili jak gdyby najdorodniejsze okazy człowieczego rodzaju. Ich losy i namiętności, które nimi targały, były królewskie, wielkie.
W tych herosów z kolei wcielały się jednostki co najmniej nieprzeciętne, a w skali rzeczywistości uformowanej przez ustrój demokracji ludowej – zgoła nie z tego świata. Kobiety i mężczyźni niespotykanej urody, o kryształowych głosach, rasowi, charyzmatyczni. I jeszcze do tego – z Zachodu! Z burżuazyjnej Francji – Olimpu sztuki i życia! Członkowie legendarnej Comédie Française! Jakże musieli być zdolni, bogaci wewnętrznie, wrażliwi, a także ciekawi świata i doświadczeni życiowo! I jakież dzięki temu musiało być ich życie – codzienne, osobiste – tam, w cieniu Wieży Eiffela i Łuku Tryumfalnego!
I wreszcie, to misterium przebóstwionych postaci odgrywane przez ludzi o półboskiej naturze śledziła niepospolita, a dla mnie – boska kobieta. Zrodzona z niepoślednich, tajemniczych rodziców, jak Ren w „zamczysku Alp”, tej „kuźni, gdzie się wykuwa jedynie czysty kruszec”; piękna, o bystrym umyśle i silnym charakterze; doświadczona surowo przez przeciwności losu; pojmana i uwięziona przez bolszewicki pomiot, tych czerwonych pigmejów okupujących kraj, i próbująca podstępem wydostać się z pułapki… Któż miał taki życiorys i taką osobowość! Któż na tej ziemi jałowej odznaczał się taką siłą, inteligencją, urodą! „O, gdzież był taki drugi, który by był tak wolny!”
Jak przystało na dumną femme émancipée, przybyła do teatru – sama, w ostatniej chwili. A gdy go opuszczała, podjechał po nią wóz du corps diplomatique. Jak po księżnę lub gwiazdę. Jak rydwan po boginię! Zabrano ją zapewne na kolację lub bankiet wydany w ambasadzie albo w hotelu „Bristol” na cześć francuskich artystów. By piła tam szampana i prowadziła rozmowy pełne esprit i brillant. Równa między równymi. W innej czasoprzestrzeni!
A kim ja byłem przy tym? Wobec nich. Wobec niej. Czyż nie istotą podrzędną, co nawet się nie dostała pomiędzy nagie ostrza owych potężnych szermierzy? Czym było moje życie? Co na nie się składało? – Dzieciństwo w zburzonej Warszawie. Makabra stalinizmu. Zdziczałe obyczaje. Ubóstwo, szarość, półmrok. Żałosne misteria ludzi biednej, podbitej prowincji, gdzie diabeł mówi dobranoc. Świat rzeczy używanych, starych, brzydkich, kalekich. „Zrzuty” i „ciuchy” z Zachodu, słuchanie Wolnej Europy. I wciąż ta sama śpiewka: „kiedyś!… gdzie indziej!… nie tu!… skończyło się!… skończone!” Tak, proza mego życia była całkiem wyzbyta, jak powiedział poeta, urody koniunktiwu.
Jednakże los to nie wszystko. Ostatecznie, Madame, mimo niezwykłych kolei i nietypowych przejść, także od wielu łat brnęła przez te ugory. Liczy się w równym stopniu ogień wewnętrzny- duch. Siła i jasność płomienia. Temperatura żaru. – No a jak pod tym względem jawiłem się, wypadałem, przynajmniej we własnych oczach? – Znowu blado, mizernie. Jak karłowaty kaleka. – I cóż że się dobrze uczyłem, miałem dobre maniery, mówiłem po francusku i grałem na fortepianie! Że byłem wprowadzony w arkana królewskiej gry w szachy i miałem małpią pamięć! Że, wreszcie, wielbiłem słowa i potrafiłem nimi w różny sposób żonglować, a nawet mówić wierszem! – To wszystko było grzeczne, układne, „kulturalne”. Zimne, matematyczne, logiczne, abstrakcyjne. Nie było w tym szaleństwa, boskiej głupoty, ekstazy. Było w tym „szkiełko i oko”, zero „czucia i wiary”. Wszystko w głowie, nic w ciele! Wszystko w myślach, nic w zmysłach! Wolałem kostium niż nagość. Wolałem pozór od prawdy. Opancerzony, zamknięty, zaszpuntowany w sobie. Złożony z ironii, dowcipu, paradoksu, błazeństwa. Blednący na widok krwi. Wstydzący się natury. Nie znajdujący formy dla porywu miłości…