Było w tym coś z podejścia do klasowego prymusa, co nigdy nie zawodzi i jest stawiany za wzór. Nie powiem, by mi ta rola specjalnie odpowiadała. Jeśli jednak cierpliwie znosiłem tę sytuację, to dla pewnych szczególnych i całkiem niespodziewanie okazywanych mi względów.
Zaczęła się mną wyręczać w pisaniu na tablicy. Wyławiała mnie wzrokiem i mówiła po polsku: „chodź, będziesz mi pomagał”, po czym, gdy podchodziłem, podawała mi kredę. Lub brała mnie na lektora jakiegoś tekstu z gazety, słowami „bądź tak miły” albo „bardzo cię proszę”. Z kolei podczas dyktanda lub pisemnego ćwiczenia z odmiany czasowników, chodząc między ławkami, rzucała przy mnie półgłosem: „ty możesz tego nie robić”. Zdarzyło się jej wreszcie (co prawda tylko raz) wymówić moje imię i to w zdrobniałej formie.
Zupełnie nie potrafiłem wyjaśnić sobie tej zmiany. Co ją spowodowało? Co kryło się za tym zwrotem? Spotkała się z Jerzykiem, który jej coś powiedział? Została uprzedzona o rychłej wizytacji rzeczoznawców francuskich i jęła mnie na tę okazję oswajać i urabiać? A może wcale nie było żadnej istotnej racji? Może motywem był kaprys? Chęć prowadzenia gry, bawienia się moją osobą? Jakkolwiek rzecz się miała, uznałem, że najlepsza odpowiedź na to „otwarcie. – to spokój, wyczekiwanie. Mówiąc językiem szachowym: „nie przyjmowanie ofiary” (tak samo jak i ona nie była przyjęła mojej).
„Niech rozwinie tę grę”, mówiłem sobie w duchu, „niech stanie się bardziej jasne, do czego zmierza i po co. Tymczasem – żadnej szarży. Tyle co każe teoria, żeby nie dać się zjeść. Obrona Caro-Kann. Chodzenie pod dyktando. – Świecić przykładem prymusa? Proszę bardzo, niech będzie. Być nieustannym dyżurnym do rozmaitych posług? Nie dyskutować, wykonać. Słyszeć od czasu do czasu jakby zalotny ton, brzmiące dwuznacznie życzenia i polecenia służbowe, a wreszcie – nie do wiary! – zdrobnienie własnego imienia – i w żaden sposób, nijak, nie reagować na to? Trudno, niestety – nie. Czekać. Z kamienną twarzą. Aż wybije godzina. Kto wie, może już wkrótce – w kinie Skarb na Traugutta, na pokazie zamkniętym…”
Dwudziesty siódmy stycznia. Piątek. Godzina dwudziesta.
Był to dzień jej urodzin, o czym nie pamiętałem do chwili wyjścia z domu, kiedy to w radio puszczono fragment Requiem Mozarta (dokładnie Dies irae). Z kolei w autobusie odkryłem inną rzecz. Jak podróżując „na Zachód”, do Ambasady Francuskiej, jechałem, wzorem Kolumba, w przeciwną stronę świata, tak teraz – w wymiarze czasu, w porządku dni tygodnia – znowu jakbym się cofał. Otwarcie wystawy Picassa miało miejsce w niedzielę. Fedrę w Teatrze Polskim oglądałem w sobotę. Kobietę i mężczyznę miałem zobaczyć w piątek…
„Ciekawe, dokąd zajadę na takim wstecznym biegu? – pomyślał rozbawiony. – Może nadrobię w ten sposób swoje fatalne spóźnienie i dane mi będzie wreszcie doświadczyć świętej godziny?
Tym razem ekwipunek tajnego wywiadowcy składał się prócz lornetki (z którą od jej użycia po raz ostatni, w teatrze, nie rozstawał się już) z okularów optycznych z przyciemnionymi szkłami, nie noszonych na co dzień, i starego numeru dziennika «L’Humanité», który w razie potrzeby miał służyć za osłonę. Dysponował poza tym kompletem dokumentów, od carte d’entrée począwszy, przez szkolną legitymację, po kartę klubu Marymont, no i – bilet miesięczny. W lewej kieszeni spodni tkwiła solidna gotówka -siedemdziesiąt pięć złotych (trzy dwudziestki w banknotach i piętnaście w bilonie), a w prawej – świeża chusteczka i dwie nieodłączne agrafki.
Wysiadł na rogu Traugutta i Krakowskiego Przedmieścia, gdzie mieścił się budynek Wydziału Filozofii, a przed wojną gimnazjum Zygmunta Wielopolskiego (do którego uczęszczał, między innymi, Gombrowicz i prototyp postaci Tadzia ze Śmierci w Wenecji) i minąwszy fasadę kościoła Świętego Krzyża, skręcił w przechodnią bramę przy Filologii Klasycznej, prowadzącą na teren rozległego dziedzińca, którym do kina Skarb dochodziło się milej niż od strony ulicy.
Było mroźnie i sucho, na niebie – księżyc w pełni. W jego jaskrawym świetle niektóre ciemne okna połyskiwały widmowo.
Zatrzymał się, uniósł rękę i spojrzał na zegarek. Było za kwadrans ósma. – Idealnie – pomyślał. Nałożył okulary, wyjął z kieszeni gazetę i ruszył wolnym krokiem ku swemu przeznaczeniu…
Przed kinem, w przedsionku i w hallu było już sporo ludzi i znowu – jak poprzednio w Zachęcie i w teatrze – kwitło ruchliwe życie: nawoływania, pozy, perlisty śmiech, francuszczyzna; woń gauloisów, gitanów, cygar, zachodnich perfum; ekscentryczne ubiory i zadawanie szyku. I znowu wiele twarzy, które były mi znane. Świat teatru i filmu, korpus dyplomatyczny, Akademia Sztuk Pięknych, Filologia Romańska.
Była już na widowni, gdy przekroczyłem jej próg. Siedziała mniej więcej pośrodku, w towarzystwie… Jerzyka.
„No no! To coś nowego”, pomyślałem z uśmiechem i siadłem dwa rzędy za nimi.
Miała na sobie gustowny, szkarłatno-bordowy żakiet, a wokół szyi apaszkę w biało-błękitne wzory; ciemnobrązowy kożuszek otulał częściowo jej plecy, a jego kołnierz i góra zwieszały się, wywinięte, znad oparcia fotela. Jerzyk był w garniturze; płaszcz trzymał na kolanach.
Rozmawiali. Lecz dziwnie. Nie spoglądając ku sobie. A ona jeszcze przy tym wierciła się niespokojnie i rozglądała po sali (podobnie jak Soliter na akademii ku czci Hiszpańskiej Wojny Domowej).
Rozpostarłem przed sobą ćwiartkę «L’Humanité» i śledziłem ich dalej spoza tego organu.
W ich mowie i zachowaniu wyczuwałem napięcie. Nie byli naturalni. On – chmurny, usztywniony, ona – podminowana. Nie mogłem jednak dociec istoty tego fermentu. W panującym rozgwarze nie docierały do mnie nawet strzępy wyrazów.
„Że też niczego nie słychać!” pomyślałem ze złością i dałem się unieść prądowi – hipotez i spekulacji.
Co znaczy, że są tu razem? Co może to oznaczać? Spotkali się po Fedrze i pogodzili się – podjęli przerwaną znajomość? Doszło do tego bez związku z francuskim przedstawieniem? A może, wbrew pozorom, wcale nie przyszli tu razem? Może Jerzyk się dosiadł, widząc, że jest przy niej miejsce? (Innego następstwa zdarzeń nie brałem pod uwagę.) I teraz się męczą ze sobą. Wymieniają pretensje? Wypominają coś sobie? On ją znowu oblega swoimi amorami?
Tymczasem na widowni robiło się coraz tłoczniej. Fotele pozajmowano do ostatniego miejsca, a ludzi wciąż przybywało. Stawali pod ścianami, siadali na podłodze – z przodu, przed samym ekranem. Wreszcie zamknięto drzwi, a wtedy na płytką estradę wszedł, poprawiając muszkę, Dyrektor Service Culturel, witany oklaskami.
Podniósł rękę do góry, pokazał na zegarek (było piętnaście po ósmej) i w żartobliwy sposób uspokoił publiczność, by się nie obawiała: przemówienia nie będzie! (Śmiech i znowu oklaski.) Jedynie kilka zdań, tytułem zapowiedzi. Otóż ujrzymy za chwilę film, który podbił świat. I nie chodzi tu wcale o Złotą Palmę w Cannes i inne pomniejsze nagrody. Chodzi o sukces u widza, o masową widownię. Rzecz weszła na ekrany niewiele ponad rok temu, a już ją obejrzało setki tysięcy ludzi. Krytycy, socjolodzy, a nawet filozofowie zadają sobie pytanie o przyczynę tej glorii i tak wysokiej frekwencji. I dochodzą do wniosku, iż obraz ten po prostu wychodzi naprzeciw tęsknotom współczesnego człowieka, któremu się już przejadła i do reszty znudziła filozofia negacji, zwątpienia i absurdu – te wszystkie nihilizmy, alienacje, frustracje – i który powraca do wiary w prostotę uczuć i serca. „Człowiek chce być zwyczajny”, powiada Claude Lelouche. „Chce kochać, cieszyć się życiem. Ma dosyć Kierkegaarda!. (Wybuch śmiechu, oklaski.) „Po latach maskarady, kłamliwych min i póz, pragnie znowu być sobą – kobietą i mężczyzną!…
Spojrzałem na Jerzyka. Na jego prawym obliczu, które z mej perspektywy dane mi było widzieć, malowała się drwina zmieszana z politowaniem; jakby zdawał się myśleć: „Boże, co to za kretyn!.
– Attention, s’il vous plaît![152]- Dyrektor przekrzyknął tymczasem gwar po ostatnich oklaskach. – Wydział do Spraw Kultury Ambasady Francuskiej zaprasza po seansie wszystkich przybyłych gości na skromną lampkę wina! A zatem, à bientôt! Do zobaczenia w hallu! – I zniknął za ekranem.
Po kilkunastu sekundach światło zaczęło przygasać.
Pragnienia i marzenia współczesnego człowieka o egzystencji „zwyczajnej” ucieleśniali w filmie… rajdowiec i script-girl. On testował na torze wyścigowe bolidy, po pracy zaś jeździł sobie białym, sportowym mustangiem; ona paradowała ze scenariuszem na planie, a poza tym wciąż sobie zaczesywała włosy. Ich naturalny styl bycia i bezpretensjonalność znajdowały swój wyraz w strojach i zachowaniach. Ona, na przykład, na planie w klimacie tropikalnym (kręcono scenę w Afryce: wielbłądy na pustyni) miała na sobie kożuch z wykładanym kołnierzem i boty po kolana; on zaś, prowadząc mustanga, a ściślej: robiąc wiraże z kontrolowanym poślizgiem na piaszczystym wybrzeżu, palił grube cygaro i czytał tygodnik «Time»; do tego jeszcze na oczach miał czarne okulary.
Tych dwoje prostolinijnych trzydziestoparolatków – Anne oraz Jean-Louis – miało za sobą małżeństwo i doświadczenia życiowe równie typowe i zwykłe. Oboje utracili swoich ślubnych partnerów. Zona Jeana-Louisa – na wieść, iż miał on na torze bardzo groźny wypadek i być może nie wróci już do poprzedniej formy (sportowej? fizycznej? męskiej?) – uległa depresji i wkrótce… skończyła samobójstwem. Małżonek Anne z kolei – aktor i w jednej osobie nieustraszony kaskader – zginął „na posterunku”, spełniając powierzone mu przez filmowców zadanie. Nim jednak do tego doszło, żyli szczęśliwie i prosto. Spędzali czas, na przykład, w swej wiejskiej posiadłości (pełnej koni i byków, owiec i psów myśliwskich), siedząc razem na wielkim, nie pościelonym łożu i kultywując sztukę – muzykę i poezję: wszechstronnie uzdolniony i sprawny zarazem kaskader w obecności małżonki układał nową pieśń; grał na gitarze i śpiewał, trzymając w ustach cygaro i dymiąc nim sobie w oko; tworzony z łatwością tekst zapisywał następnie na leżącej niedbale w fałdach kremowej pościeli maszynie do pisania. Innym znów razem, w Alpach, w obszernych, białych kożuchach turlali się po śniegu. Albo się całowali na wyszczerbionych murach średniowiecznego zamczyska.