Wdowę i wdowca złączyły – cóż bardziej naturalnego! – ich małoletnie dzieci, oddane swego czasu do szkoły z internatem w miejscowości Deauville – malowniczym kurorcie na wybrzeżu Normandii, gdzie bywał też Marcel Proust. Spotkawszy się tam raz, podczas odwiedzin w niedzielę, nawiązali znajomość: w obliczu deszczowej aury, uczynny Jean-Louis zaproponował Anne, że weźmie ją swym mustangiem – wracając do Paryża. I tak się wszystko zaczęło.
Za tydzień znów się spotkali – przy tej samej okazji. Tym razem czas odwiedzin spędzili już jak rodzina. Spożyli wspólnie posiłek w miejscowej restauracji; odbyli przejażdżkę statkiem; spacerowali po plaży, ujawniając znajomość… twórczości Giacomettiego. Jean-Louis parokrotnie już-już miał dotknąć Anne, ale się powstrzymywał – zapewne ze względu na dzieci. Uczynił to dopiero, odwiózłszy ją pod dom (numer 14, Montmartre), gdy miała wysiąść z mustanga. Anne nie cofnęła ręki, ale i nie uległa czułej pieszczocie rajdowca, i Jean-Louis, nie bez żalu, choć i bez większej zgryzoty, ruszył do Monte Carlo na doroczne zawody.
W Paryżu Anne wiodła życie kobiety pracującej. Przecinała odważnie zapchane Champs-Elysées, klucząc między autami (nie po przejściu dla pieszych); zatrzymywała taksówkę; dla równowagi psychicznej kontemplowała łabędzia sunącego po wodzie i pustą ławkę w parku; wreszcie, dla odprężenia w tym wirze i zgiełku dnia, odwiedzała fryzjera.
Tymczasem Jean-Louis – jak najzwyczajniej w świecie, jak gdyby od niechcenia – zwyciężył w Monte Carlo. Anne, dowiedziawszy się o tym – przypadkiem – z telewizji, w spontanicznym odruchu nadała doń telegram prostolinijnej treści: „Brawo! Kocham cię! Anne”. Choć adres podany przez nią był co najmniej nieścisły (Tor w Monte Carlo, Wyścigi), depesza jednak szczęśliwie dotarła do adresata: została mu wręczona na uroczystym bankiecie – znowu jak najzwyczajniej – przez kelnera w liberii, na platerowej tacce.
I wtedy Jean-Louis – bohater dnia i przyjęcia – rzucał precz w jedne) chwili ów świat luksusu i zbytku, mody i bufonady, i gnał swym „starym” mustangiem (wyraźnie z nadmierną prędkością) na spotkanie zwyczajnej a prawdziwej miłości. Prowadząc jedną ręką, drugą starannie się golił maszynką elektryczną.
W Paryżu Anne jednak nie było. Popędził więc do Deauville. – Miał intuicję. Trafił! Chodziła tam z dziećmi po plaży.
Radosne powitanie. Euforia. Upojenie. Restauracja w hotelu. Wynajęcie pokoju.
I nagle – cóż się dzieje! Anne w objęciach kochanka, który nie szczędzi trudu, aby ją wprawić w ekstazę, jest spięta, zahamowana! Miast z nim kooperować, marszczy tragicznie brwi i zaczesuje włosy! – Nie, nic z tego nie będzie! Nie dojdzie do koniugacji!
„Dlaczego?” – pyta szeptem skonfundowany Mężczyzna.
„A cause de mon mari.[153] – odpowiada Kobieta.
„Mais il est mort”[154] – Mężczyzna nie daje za wygraną. To nic. To bez znaczenia. Widocznie jeszcze za wcześnie.
Wewnętrzne rozdarcie. Dramat. „Ziarnko gorczycy” Zwyczajnych…
Ponieważ jednak właśnie uczciwie je spożywają, zostaną nagrodzeni.
I to wcale nie w niebie, ale na ziemi – już wkrótce. Po smętnym poranku w hotelu i bolesnym rozstaniu na peronie w Deauville Mężczyzna goni mustangiem pędzący pociąg z Kobietą, wyprzedza go, dystansuje i czeka nań w Paryżu.
Tak, teraz już pewne: „miłość jest od nich silniejsza”.
To w każdym razie głosiła piosenka Francisa Lai.
Oglądałem ten film naprzód z drwiącym uśmiechem, a z czasem – z irytacją i wzrastającym zdumieniem.
Bogowie! Przecież to kicz! – wzywałem na pomoc Olimp. Przecież to straszna tandeta! Sentymentalna bzdura w drobnomieszczańskim guście! – Że chodzą na to tłumy, to w końcu nic dziwnego, ale że to się podoba – elitom, haute société? Że to dostaje Grand Prix na festiwalu w Cannes, a potem nominację do prześwietnego Oskara? – Dlaczego? Pourquoi? - Świat zupełnie zwariował!
W moje zgorszenie i smutek wplótł się w pewnym momencie niepokój o Madame. Czy jej się to też podoba? Czy ona też w tym coś widzi? Nie, to byłoby straszne! To byłaby katastrofa!
„Prawda, że to okropne?” – słałem telepatycznie rozpaczliwe zaklęcia i prośby o potwierdzenie. „Prawda, że się tym brzydzisz… że budzi to w pani odrazę? Nie możesz tego lubić… pani musi tym gardzić! Proszę dać jakiś znak! Proszę to jakoś okazać! Wzruszeniem ramion, miną… Przecież pani to umie…
Jej zachowanie jednak było nieprzeniknione. Patrzyła w ekran bez ruchu, jej twarz (widziana z profilu) niczego nie wyrażała – ani upodobania, ani abominacji. Było to zwłaszcza widoczne w zestawieniu z Jerzykiem, który nie tylko nie krył swojej idiosynkrazji, ale w jej przeżywaniu posuwał się niekiedy – ku rozdrażnieniu sąsiadów – do form ostentacyjnych. Kręcił przecząco głową w geście politowania, prychał, cmokał z niesmakiem, zasłaniał twarz rękami.
Przywiodło mnie to do myśli, że jeśli są skłóceni, a zwłaszcza jeśli ona ma do niego awersję, to może być to przyczyną jej mimowolnej przekory. Czyli że jego niechęć, w dodatku tak impulsywna, może w jej duszy nakręcać – koniunkturę dla filmu! Zląkłem się tego na dobre, a w każdym razie na tyle, że i ku niemu zacząłem słać nieme upomnienia:
„Panie Jerzyku! Na Boga!” – zaklinałem go w duchu. „Uspokój się pan! Opamiętaj! Powściągnij pan słuszny gniew! Bo jeśli żyjecie w niezgodzie, to miast ją odwieść od złego, właśnie pchniesz ją ku niemu. Swoim pryncypializmem przywiedziesz ją do grzechu i pogrążysz w upadku!”
Niestety, moje apele nie odnosiły skutku. Dalej miotał się w szale, sykając i złorzecząc. I kto wie, czy naprawdę tą swoją zajadłością nie doprowadził w końcu do tego, co się stało…
Lecz zaraz! Po kolei! Nie uprzedzajmy faktów.
Kiedy seans się skończył i zapłonęło światło, wybiła dla mej misji godzina najtrudniejsza. Musiałem, nie tracąc ich z oczu, tak manewrować w przestrzeni, aby mnie nie spostrzegli. Karkołomne zadanie! Kino Skarb było małe. Po długiej serii zwrotów, nagłych przyspieszeń, zwolnień i przemykania się chyłkiem w tłumie lub pod ścianami, udało mi się w końcu -gdy wszyscy już przeszli do hallu i tam się poustawiali – zająć w miarę dogodną a bezpieczną pozycję do dalszej obserwacji.
Madame i Jerzyk stanęli nieopodal „bufetu” (trzy zestawione stoliki przykryte czarnym pluszem), na którym lśniła bateria kieliszków z białym winem.
Mojemu mentorowi nie zamykały się usta. Gadał jak nakręcony, gestykulował, śmiał się. Nie było wątpliwości: naigrawał się z filmu. Madame słuchała tego z narastającym znużeniem. Patrzyła przed siebie, po ludziach, odzywając się z rzadka i z dozą zniecierpliwienia, jak gdyby tej krytyki miała już wyżej uszu. „O Boże! Ile można!” zdawały się mówić jej usta. „Co się tak gorączkujesz” On jednak nie przestawał. A gdy podeszło do nich dwoje kostycznych Francuzów (znajomych jego, nie jej, ponieważ ją przedstawił) i stronnik poezji Racine’a jął z jeszcze większym ferworem ścierać w proch przeniewiercę wielkiej kultury francuskiej, jego umiłowana – La Belle Victoire – Madame – skłoniwszy się uprzejmie, odłączyła od niego.
Dopiero w tym momencie ujrzałem resztę jej stroju: poniżej szkarłatnego czy bordowego żakietu miała na sobie czarną, plisowaną spódnicę zakrywającą kolana, na nogach zaś obcisłe, ciemnobrązowe boty na zamek błyskawiczny.
Szła wyraźnie bez celu, bo zatrzymała się zaraz i zmieniła kierunek, gdy tylko rozległ się brzęk uderzenia w kieliszek i gromki głos Dyrektora.
Zapanowało milczenie.
Dyrektor podziękował za tak liczne przybycie i gorące przyjęcie, po czym dorzucił jeszcze garść informacji o filmie, wplatając w owo dossier fragmenty wywiadu z Lelouchem, czytane z pisma «Arts».
Błyskotliwy reżyser mówił w nim coś takiego:
„Opowiedziałem historię mężczyzny i kobiety, historię ich miłości. Jest to swoisty rewanż za fiasko, jakie zrobił mój najwcześniejszy film. Też mówił o miłości, ale miłości młodych, niespełna dwudziestolatków. Ten mówi o ludziach dojrzałych, trzydziesto-paroletnich. Jest to wiek szybowania. Uprzywilejowany. Człowiek niejedno już poznał, a przy tym -dalej jest świeży. Wszystko jest dlań możliwe: kariera, pieniądze, miłość. To pełnia życia. Pełnia! Myślałem nawet z początku, by nazwać ten film «La Mi-temps»[155]A poza tym uważam, że lat 32…” – Dyrektor uniósł głowę znad czytanego tekstu i spojrzał z uśmiechem ku ludziom, jak gdyby chciał wśród nich wyłowić kogoś wzrokiem, po czym znów się pochylił, wracając do lektury – „że lat 32 to absolutnie cudowny, najlepszy wiek kobiety. Jest w tym okresie piękna i bardzo inteligentna.”
Odłożył otwarte pismo, sięgnął po jeden z kieliszków i znów potoczywszy wzrokiem po zgromadzonych gościach, wzniósł toast za… force de l’âge.
Zamarłem.
„Zwariowałeś?!” skarciłem się jednak zaraz. „Już całkiem straciłeś rozum! To mania! Istny bzik! Wszystko odnosić do niej! We wszystkim słyszeć aluzje!”
A jednak, z drugiej strony – broniłem pierwszej reakcji – taka koincydencja? Dokładnie ta liczba lat, którą dzisiaj osiąga! I jeszcze ta force de l’âge, żywcem z de Beauvoir! Możliwe, że to przypadek? – Po co więc w takim razie, a ściślej rzecz biorąc: za kim rozglądał się po sali? Za nikim? Dla błazeństwa?