Nie stwierdziłem jednakże, by ją odnalazł w tłumie i złowił jej spojrzenie, a spostrzegłbym to niechybnie, bo miałem ją na widoku.
Ów zbieg okoliczności nie dawał mi spokoju. Z największą ostrożnością (z tarczą «L’Humanité» uniesioną ku twarzy) podszedłem do bufetu i niby biorąc wino, zajrzałem do pisma «Arts», które tam pozostało – otwarte na wywiadzie z „cudownym dzieckiem” kina. Znalezienie fragmentów czytanych przez Dyrektora nie wymagało trudu. Były pozakreślane. Tak, wszystko się zgadzało. Z wyjątkiem jednego – liczby. Lelouche powiedział „trente”[156]. Dwa lata dodał Dyrektor.
Więc jednak! Miałem rację! To była świadoma gra! Datę jej urodzenia i temat magisterium mógł znać chociażby z papierów, jakie musiała złożyć, zgłaszając się na staż.
Przypomniał mi się nagle głos Dyrektora w Zachęcie podczas inauguracji: ów moment, gdy przytaczając wypowiedź Antoniusza, przerwał ją niespodzianie i dziwnie spojrzał w górę. – Na jakiej to było kwestii? Zacząłem drążyć pamięć. Czy aby nie na słowach: „o, gdy taka para…”?
Wspomnienie to natychmiast przywołało następne. Nalewanie szampana podczas cocktailu w galerii. Rozmowa w teatrze, na przerwie. Odjazd błękitnym peugeotem. Wzmianka Zielonookiej o czytaniu mej pracy. (Ciekawe, czy wszystkie tak czytał? Czy w ogóle czytał inne?) Przekorne, filuterne zdanie Srebrnej Marianny wokół osoby Madame, że pleć czasem m a znaczenie; i jej błazeńska mina – dziwna i wieloznaczna.
Nie ulegało kwestii: Dyrektor uwodził Madame lub już z nią romansował. Co więcej, stosował w tej akcji podobne metody do moich. Bawił się aluzjami, posługiwał cytatem, w publiczne wystąpienia wplatał poufne znaki. (Ciekawe co sobie myślał, czytając moją pracę? Zrozumiał jej przesłanie? Zauważył podteksty? Czy zna – jak Konstanty i Jerzyk – drugie imię Madame? Czy wie o „Victorie”?)
Jednakże to, co się działo po wzniesionym toaście, zupełnie nie potwierdzało wniosku i przekonania, do których właśnie doszedłem. A na- wet wręcz przeciwnie: zdawało się im przeczyć. Dyrektor w żaden sposób nie okazał jej względów, nawet nie podszedł do niej! Udzielał się wśród innych, Francuzów i Polaków, perorował, brylował, a na nią nawet nie spojrzał, choć miewał po temu okazję. Było to tym dziwniejsze, że odkąd opuściła towarzystwo Jerzyka, pozostawała sama i jakby nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Paliła papierosa, czego nigdy dotychczas nie widziałem był u niej, i robiła wrażenie stropionej, zagubionej. Była to istna odwrotność jej wizerunku w Zachęcie, kiedy podczas cocktailu mówiła z ambasadorem. Właściwie nigdy dotąd nie widziałem jej takiej. Jakby straciła moc, jakby w niej coś przygasło. Dumna poza i mina wcale nie uskrzydlały; niewiele dawał papieros i elegancki strój – ów iście królewski żakiet i zgrabne, obcisłe boty. Była mała i biedna. Zdeprymowana, niepewna.
Zrobiło mi się jej żal.
„Trzydzieści dwa lata temu”, myślałem patrząc na nią, schowany za kotarą przy wejściu na widownię, „gdzieś w Alpach” – we Francji?, Szwajcarii? – ujrzała światło dnia. Krzyk, oddech, bicie serca i jakieś mgliste obrazy. Na zewnątrz mróz i śnieg. Biel, błękit, ostre słońce i panorama gór. Groźne, dzikie wierzchołki z nieludzkiej epoki Ziemi. Wewnątrz przytulnie, ciepło. Łagodne światło i cisza. Pod kuchnią i na kominku pali się mały ogień. Szczęście. Niewinność. Nadzieja. Punkt zero. Bezmiar czasu. I trwa ta pierwsza doba, jakby nie miała się skończyć. A potem nagle start. Zawrotne przyspieszenie. Dni. Tygodnie. Miesiące. Dziesiątki milionów sekund. Wrażenia. Przeżycia. Myśli. Setki tysięcy doświadczeń. Pęd. Coraz więcej i szybciej. Gonitwa. Zamęt. Wir. I nagle – daleko od domu. I w ogóle – nie ma domu ani nikogo bliskiego. Jest pokój z kuchnią na piętrze w nieszczęsnym, zgnojonym kraju. Ojczyzna będąca obczyzną. Błoto, zgnilizna i zaduch. I odliczanie dni. Jak do amnestii w wiezieniu. Do dzisiaj. Do ‘tego tu’ – tej chwili w tej przestrzeni; do tego oto spojrzenia na szwajcarski zegarek (odziedziczony po matce?) i zaciągnięcia się dymem tym oto papierosem. Trzydzieści… trzydzieści dwa lata! Nie do wiary! Tak mało!.
Znów naszła mnie pokusa, ażeby do niej podejść. Tym bardziej że Dyrektor opuścił tymczasem kino, żegnając się hałaśliwie na lewo i na prawo.
„Tak jeszcze nigdy nie było!” – myślałem w podnieceniu. „Teraz już musisz to zrobić. I zrób to nareszcie – zwyczajnie. Przestań się mizdrzyć, krygować, udawać kogoś, grać. Rozluźnij się! Bądź sobą!”
„Sobą? To znaczy kim?” – odezwał się na to głos, jakże dobrze mi znany, zimny i nieprzyjemny.
„No, jak to kim? – Kimś zwykłym. Naturalnym. Prawdziwym…
„Taki ktoś nie istnieje. Wszystko jest grą i maską…
„Wszystko?”
„Z wyjątkiem bólu. I śmierci. I… rozkoszy.”
Madame znowu spojrzała nerwowo na zegarek, zgasiła papierosa i ruszyła ku wyjściu. Wychynąłem ostrożnie zza aksamitnej kotary i postąpiłem w ślad za nią.
„Jak Aschenbach za Tadziem – pomyślał rozbawiony…
Gdy pchnęła oszklone drzwi i przekroczyła próg kina, z tłumu rozmawiających wystrzelił nagle Jerzyk i nakładając w biegu swój popielaty płaszcz, pośpieszył za wychodzącą. Przystanąłem jak wryty, po czym również wyszedłem i jąłem z bijącym sercem śledzić rozwój wypadków.
Madame ruszyła samotnie tym samym szlakiem, którym – przed trzema godzinami – dotarłem był do kina. To znaczy „drogą wewnętrzną”, przez rozległy dziedziniec – w kierunku przechodniej bramy przy Filologii Klasycznej. Jerzyk dogonił ją po jakichś dwudziestu metrach. Przez chwilę szli ramię w ramię; on, obrócony ku niej, mówił coś impulsywnie. Naraz ona stanęła i, rzekłszy doń kilka słów kategorycznym tonem, zrobiła gwałtowny zwrot i energicznym krokiem ruszyła w przeciwnym kierunku, ku ulicy Traugutta. Jerzyk postał przez chwilę, obwisły, otępiały i ze zwieszoną głową powlókł się w głąb dziedzińca.
Trzymając bezpieczny dystans, podążyłem w ślad za nią.
Za bramą skręciła w prawo, ku Krakowskiemu Przedmieściu. W wąwozie pustej ulicy, w suchym, mroźnym powietrzu, stuk jej obcasów o chodnik brzmiał dźwięcznie i wzbudzał pogłos. Zniknęła za rogiem gmachu Wydziału Filozofii. Przyśpieszyłem, stanąłem i wyjrzałem zza węgła. Szła ku przejściu dla pieszych w kierunku ulicy Oboźnej. Minąłem Filozofię i wbiegłem na schody kościoła, skąd – skryty za cokołem figury Zbawiciela dźwigającego krzyż – mogłem nareszcie spokojniej prowadzić obserwację. Przeszła na drugą stronę Krakowskiego Przedmieścia, przecięła ulicę Oboźną i skierowała kroki w stronę Pałacu Staszica – na pomnik Kopernika.
„Dokąd idziesz, niewiasto? – krzyknął do niej w fantazji. – Do dawnej siedziby Centre? Do Złotej Sali na piętrze? Do ducha twojej matki, która cię dziś zrodziła trzydzieści dwa lata temu? – Zaprawdę, godne to i wielce sprawiedliwe, lecz o tej porze zamknięte. Dzień już skończony. Już noc.”
Niewiasta, miast odpowiedzieć, zniknęła za pomnikiem. Po chwili zaś wejście Pałacu zalśniło złotym blaskiem. Nie był to jednak cud. Były to reflektory błękitnego peugeota, który wraz z trzaskiem drzwiczek wytoczył się zza cokołu, po czym wyrwał znienacka jak mustang Jeana-Louisa i pomknął, łamiąc przepisy, w stronę Nowego Światu.
Chcąc dostrzec, dokąd pojedzie – prosto, czy w prawo lub w lewo w ulicę Świętokrzyską – musiałem się wychylić, i to bardzo głęboko, za grubą balustradę. Na pewno nie skręcił w lewo – na wschód (Saska Kępa, Praga) i nie pojechał prosto – na południe (Mokotów), bo jedno i drugie bym widział. A zatem skręcił w prawo – na zachód (Ochota, Wola). Wisząc całym tułowiem nad kilkumetrową przepaścią, zacząłem się zastanawiać, dokąd mogli pojechać. I nagle w tym momencie zobaczyłem Jerzyka: wynurzywszy się z bramy przy Filologii Klasycznej, szedł ciężkim, znużonym krokiem w stronę Nowego Światu.
„Człowieku – pomyślał z żalem – czemuś pozwolił jej uciec?”
Złapałem równowagę i stanąłem na nogi. Moje spojrzenie znów padło na pomnik Kopernika. Z cyrklem i małym modelem Układu Słonecznego, spoglądał ciekawie w niebo – przejrzyste i rozjaśnione światłem księżyca w pełni. Poszedłem za jego przykładem i też zadarłem głowę, aby popatrzeć na gwiazdy. Gdzie dziś jest Wodnik? Gdzie Panna? Gdzie może być teraz Wenus? Lecz mój wzrok, zanim sięgnął horyzontu wszechświata, zderzył się naprzód z twarzą i ręką Zbawiciela, który nade mną górował. Z mego punktu widzenia, swą pochyloną głowę zdawał się nieco odwracać w kierunku Kopernika, jak gdyby chciał doń powiedzieć: „nie gap się w gwiazdy, chodź za mną”, a palcem prawej ręki pokazywał na północ.
„Golgota na północy? – pomyślał, szukając w pamięci jej usytuowania na mapie Jerozolimy. – Na północnym-zachodzie, o ile się nie mylę…
I wtedy doznałem olśnienia. No jasne! Gdzieżby indziej! Tylko tam mogli pojechać!
O tej porze w stolicy priwislańskiego kraju pod światłym panowaniem demokracji ludowej prawie wszystkie lokale były już dawno zamknięte, hotele zaś i siedziby służby dyplomatycznej pozostawały pod ścisłym i nieustannym nadzorem. Tylko ktoś skrajnie naiwny albo zupełny desperat, lub kto świadomie szukał kontaktu z kontrwywiadem, mógł pchać się z dyplomatą do pokoju w hotelu, a zwłaszcza do jego mieszkania wynajętego przez „Pumę”… To samo dotyczyło cudzoziemców z cenzusem, wchodzących w nieoficjalne związki z autochtonami. Jedynym w miarę pewnym pod względem dyskrecji miejscem (i to także nie zawsze) było mieszkanie prywatne obywatela polskiego. Takie zaś – w danym wypadku – mieściło się, wedle mej wiedzy, w czteropiętrowym budynku na niewielkim osiedlu, leżącym, w samej rzeczy, w północno-zachodniej Warszawie.
Ufny w „czucie i wiarę”, które tchnął we mnie Zbawiciel, zszedłem drugimi schodami z tarasu przed bramą kościoła i śladem Madame ruszyłem w kierunku ulicy Oboźnej. Nie skręciłem tam jednak na pomnik Kopernika, zrażony do „szkiełka i oka”, ale poszedłem dalej do pobliskiej zatoki, gdzie znajdował się postój dorożek samochodowych, jak zwały się oficjalnie w owym czasie taksówki.