Выбрать главу

Spojrzała na mnie z uśmiechem i pociągnęła dalej:

Zbyt daleko już się posunąłem. Widzę, że się mój rozum w szaleństwo przemienia. Lecz skoro już złamałem pieczęcie milczenia, Trzeba iść dalej, pani, trzeba ci objawić To, czego dłużej w sobie nie zdołam już trawić. Stoi oto przed tobą książę nieszczęśliwy, Dumy nazbyt zuchwałej gorzki przykład żywy. Ja, co przeciw miłości wzniosie zbuntowany, Wyszydzałem kochanków skutych w jej kajdany; Ja, co z bezpiecznych brzegów pragnąłem bez drżenia Śledzić sztorm i słabnących rozbitków cierpienia, Dziś, podległy tym wspólnym prawom i potrzebie, Całkiem w mym pomieszaniu nie poznaję siebie!…

Podniosła wzrok znad książki:

– Wystarczy, czy jeszcze dalej?

– Jeszcze ostatnie linijki.

Przetrzymała spojrzenie zatopione w mych oczach i pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć „niebezpiecznie się bawisz”, po czym wróciła do tekstu:

Ale może tym droższy ten dar ci się stanie:

Pomyśl, że w obcej mowie składam ci wyznanie…

Znowu przerwała lekturę.

– Mimo wszystko j a czytam – powiedziała przekornie.

– Dobrze, to teraz ja – poprosiłem o książkę.

Zsunęła się ze stołu i podała mi ją, po czym znowu usiadła na foteliku przede mną.

– Przepraszam, ale właściwie to ja powinienem tu siedzieć, a pani na moim miejscu – manewrowałem w ten sposób, by mieć ją po prawej stronie.

– Dlaczego? – zdziwiła się.

– Zgodnie z obrazem Charona. Kto tutaj jest królem? Pani. A zatem proszę na sofę – wstałem wskazując miejsce. – Ja zaś, jako Racine, usiądę na fotelu.

– Masz jednak jeszcze zielono, zupełnie zielono w głowie – podniosła się i przesiadła. – No więc co mi przeczytasz? – przybrała na chwilę pozę Ludwika czternastego. – Byle ładnie, rytmicznie – podniosła palec do góry w geście kpiarskiej przestrogi. – Wiesz, że w aleksandrynie trzeba dodawać sylaby, których w potocznym języku nigdy się nie wymawia…

– Mais Votre Altesse![170] Jak bym nie mógł!

– Allez-y donc, Seigneur. [171]

Przełożyłem stronicę, odsłaniając tym samym tekst „wielkiej arii” Fedry, i zacząłem go czytać:

Ach, okrutny, dobrześ mnie zrozumiał. Dość wyznałam, by twoje rozproszyć zwątpienie. Dobrze! poznaj więc Fedry całe udręczenie: Kocham! Jednakże nie myśl, że ku tobie płonę Nie odczuwając winy, biorąc się w obronę; Ale że i trucizna szalonej miłości, Która mąci mi rozum, płynie z mej słabości. Biada temu na kogo pomsta Niebios spada! Mnie bardziej niźli ciebie mierzi moja zdrada. Niech bogowie zaświadczą: to oni w mym łonie Wzniecili zgubny ogień, którym ród mój płonie…

Znałem ten tekst na pamięć, a nawet jeszcze więcej – miałem go wyćwiczony jak popisowy numer. Panowałem nad wszystkim, nad wymową, rytmiką i logiką wywodu. Słowa mówiły się same, nie wymagając ode mnie wytężonej uwagi. I kiedy tak płynęły, gdy usłyszałem naraz jakby kogoś innego, jakbym to mówił nie ja, lecz ktoś moimi ustami, znowu poczułem ów dreszcz – ambicji i woli zwycięstwa – jaki mnie już przeszywał w podobnych sytuacjach, gdy przy pomocy sztuki – poezji lub muzyki -chciałem ujarzmić życie: zjednać dla siebie Prospéra w Biurze Organizacji; poskromić krewką „czerń” podczas wręczania nagród w Miejskim Domu Kultury; zapanować nad salą na akademii „ku czci.. I przyszło mi do głowy, że tego rodzaju dreszcz mógł przechodzić Racine’a, gdy pisał swoje tragedie, a zwłaszcza gdy później je czytał – aktorkom i królowi. Był nieśmiały, niepewny i nie miał błękitnej krwi; kobiety i majestat, w ogóle świat i życie, były dla niego jak Goliat – nieokiełznanym olbrzymem, który nad nim górował; do walki z nim przystępował wyposażony jedynie w iskrę bożą – dar słowa. Aby z nim wygrać, musiał… porazić go, zaczarować, obezwładnić urokiem.

Stało się dla mnie jasne, że moja godzina – bije. Teraz!… Teraz lub nigdy – może do tego dojść! Przekroczę zaklęty krąg rzeczywistości mitycznej. Zdobędę ją, dotknę, poznam.

Świadomy siły efektu, jaki zwykło to czynić na słuchaczach lub widzach, uniosłem wzrok znad tekstu nie przestając go mówić, zamknąłem wolno tom i położyłem na stole, po czym, spojrzawszy jej w oczy, ciągnąłem dalej z pamięci z imponującą swobodą:

Oto me serce. Przebij. Tutaj cios mi zadaj. Czuję, jak się wyrywa naprzeciw twej ręce, Niecierpliwe, by z grzechu oczyścić się w męce.

Patrzyła na mnie z uwagą, dalej się uśmiechając tym swoim przekornym uśmiechem, lecz w oczach jej lśnił wreszcie blask zadziwienia i czci. „Ładnie piszesz, Racine”, promieniowała myślą Ludwika czternastego, „a jeszcze ładniej mówisz… Mów dalej… Jeszcze, jeszcze…”

Nie przestawałem, mówiłem:

Uderz. Albo, jeżeli to niegodne ciebie, Jeśli nie chcesz mnie, w gniewie, wspomóc w tej potrzebie Lub ręki sobie kazić moją krwią nikczemną, Użycz chociaż żelaza. Zlituj się nade mną. Daj.

I niby naśladując pamiętny gest Fedry z Comédie Française, chwyciłem prawą ręką przegub lewej Madame.

I wtedy stało się coś, co mnie z kolei wprawiło w zupełne osłupienie. Otóż ona – być może w mimowolnym odruchu, a może chcąc podkreślić, że widzi w tym tylko grę i sama ją podejmuje, dla podtrzymania konwencji, dla wspólnej błazenady – obróciła w imadle mej prawej, gorącej dłoni swą chłodną, szczupłą rękę i cofnęła ją nieco, tak aby spotkać się z moją, i uścisnęła ją, od dołu, silnym uściskiem. Był to gest właśnie taki, na jaki w swej rozpaczy zdawała się liczyć Fedra, przetrzymując w swej ręce nadgarstek Hipolita – gest ludzkiej solidarności; ów gest, którego tamten wyniośle jej poskąpił.

W interpretacji Madame cały ten manewr jednak oznaczał coś innego. Nie był wyrazem współczucia, miłosierdzia czy łaski. Był korekturą, szlifem, oswojeniem mej akcji (wbrew licznym cudzysłowom nieokrzesanej i dzikiej) – lekcją, podobną do tej, jakiej dopiero co udzielał mi był Robociarz – bezowocnie na szczęście – w zakresie trzymania piły.

„Nie tak, całkiem nie tak”, zdawała się mnie poprawiać tym ujmującym gestem. „Naucz się wreszcie, głuptasie, że jeśli już świętokradczo sięgasz po moją rękę, po rękę niewiasty w ogóle, to czyń to przynajmniej jawnie, odważnie, z odkrytą przyłbicą, a nie w przebraniu, podstępnie i połowicznie zarazem, udając przed samym sobą, że robisz coś innego. Rzecz, o którą ci chodzi, wygląda o tak, w ten sposób: twoja prawica na wierzchu, moja lewica pod spodem. Dłonie stykają się, a palce obejmują. Oto rytuał zaślubin.”

– C’est extraordinaire! - maskowałem emocję rzekomym entuzjazmem natury estetycznej i niby na tej fali wyrzekłem wreszcie słowo „zbijające jej króla”: – Tu as fait justement ce qu’Hippolite n’avait pas fait.[172]

- „Tu”?[173]- podchwyciła natychmiast. – Zapędziłeś się w roli lub… muszę cofnąć ci piątkę, bo najwyraźniej przestałeś odróżniać osoby i liczby.

– Mais la concordance des temps était irréprochable[174]- odpowiedziałem z uśmiechem i chciałem dalej coś mówić, by jeszcze, choćby o chwilę, przedłużyć tę komunię, gdy nagle drzwi gabinetu otwarły się gwałtownie i ukazali się w nich – zdyszani, w wierzchnich okryciach – Mefisto i Prometeusz.

– Taksówka… – zaczął któryś i zamarł jak porażony, widząc, co był zobaczył.

Puściłem rękę Madame.

– Przynieście mu ubranie – powiedziała spokojnie, jak gdyby nigdy nic. – Zawsze trzeba wam wszystko polecać i przypominać?

Odeszli skonsternowani, ona zaś się podniosła, zamknęła na powrót drzwi, po czym z prawej kieszeni tweedowego żakietu wyjęła pięćdziesiąt złotych.

– Gdzie mieszkasz? – zapytała. Wymieniłem ulicę.

– Powinno ci wystarczyć – podała mi banknot z Rybakiem.

– To jest o wiele za dużo – rzekłem oszołomiony.

– Tak dobrze znasz ceny?… Skąd?… Rozbijasz się taksówkami?

– Nie trzeba się zaraz rozbijać…

– Przestań, proszę, i weź to! – przerwała mi w pół słowa, a skoro w dalszym ciągu nie wyciągałem ręki, postąpiła krok naprzód i wsunęła mi banknot do górnej kieszeni bluzy. – A teraz… adieu, mon prince.

I znów otworzyła drzwi.

32. Końcówka

Po tych wypadkach długo nie mogłem dojść do siebie. Trawiłem je w pamięci jak wąż, który połknął za dużo. Leżąc na łóżku, na wznak, z zamkniętymi oczami, raz po raz, obsesyjnie, odtwarzałem to wszystko, co zaszło w gabinecie, usiłując w tym znaleźć jakiś przewodni sens – odpowiedź na pytanie, co to właściwie było, co się właściwie stało.

Jak należy rozumieć zachowanie Madame – tę całą niebywałą, zadziwiającą odmianę? Jako rolę podjętą wskutek zdenerwowania czy lęku o stanowisko i związaną z nim przyszłość? Robienie dobrej miny do tak zwanej złej gry? Serwitut na rzecz ofiary, aby ją obłaskawić i nie dopuścić przez to, aby podniosła larum? Czy – jako zrzucenie maski? Odsłonięcie nareszcie prawdziwszego oblicza? Jeżeli zaś to drugie, cóż miałoby to znaczyć? Co kierowało nią, że poszła na ową grę, daleko wykraczającą poza ramy i formy właściwe pierwszej pomocy? Kaprys? Próżność? Ciekawość? Czy może jednak… sympatia? Utajona, tłumiona…

вернуться

[170] Ależ Wasza Wysokość!

вернуться

[171] No to do dzieła, Panie.

вернуться

[172] To nadzwyczajne! (…) Zrobiłaś dokładnie to, czego nie zrobił był Hipolit.

вернуться

[173] „Ty”?

вернуться

[174] Ale następstwo czasów było bez zarzutu