Выбрать главу

– Nie powtórzę, na pewno! – przyobiecał skwapliwie.

– Słowo? – podniosłem poprzeczkę, wychodząc z założenia, że im usilniej będę domagać się dyskrecji, tym prędzej wszystko wygada.

– Słowo. Słowo honoru.

– Dobrze. Więc teraz słuchaj… Nie była mi obojętna. Fascynowała mnie. Pisałem pod jej kierunkiem kunsztowne wypracowania. Aż jedno z nich, na temat Michela de Nostre-Dame (o gwiazdach i znakach Zodiaku), zgłoszone przez nią na konkurs Ambasady Francuskiej dla młodzieży szkół średnich uczącej się francuskiego, zyskało wyróżnienie i dało mi prawo udziału w tak zwanej „letniej szkole” w pobliżu Tours nad Loarą. Zasada była taka, że jechało się na nią ze swoim nauczycielem, bo i on miał tam staż, w zakresie metodyki. Pojechaliśmy razem. Uczeń i pani profesor. Na koniec urządzono turniej recytatorski. Zgłosiłem się do niego. Mówiłem fragment Racine’a, monolog Hipolita, i wziąłem pierwszą nagrodę. Była nią podróż w Alpy: wycieczka do Chamonix. Pojechałem tam sam, ale po paru dniach, pamiętam, szóstego sierpnia, przyjechała i ona. Spotkaliśmy się na stacji i poszliśmy w masyw Mont Blanc. Powiedziała mi wtedy, że urodziła się tam… no, nie na samym szczycie, lecz w ogóle w tym rejonie, w pobliżu „dachu Europy”. A kiedyśmy dobrnęli do schroniska Vallota, zaczęła mówić wiersz, który czytała jej matka, zanim ją urodziła i później nad kołyską…

Jeśli gra się to tak…

Uniosłem lekko głowę i zmrużyłem powieki; i niby ją naśladując, wcieliłem się w Konstantego (podaję w tłumaczeniu):

Jest zagadką, co z czystego poczęło się źródła. Pieśń tylko, i to z trudem, może ją przeniknąć. Albowiem jakim się rodzisz, takim już pozostajesz; jakiekolwiek by były przeszkody i wychowanie, nic nic ma takiej mocy, jak same narodziny i pierwszy promień światła dla nowonarodzonego.

– Zrrrozumiałeś? – spytałem z francuskim „er” Jerzyka. – Czy mam ci przetłumaczyć?

– Zrozumiałem, to proste – odpowiedział jak ja.

– To opowiadam dalej… Wzruszenie spotęgowane rozrzedzonym powietrzem – ciągnąłem jak w natchnieniu – sprawiło, że zasłabła. Starałem się ją ocucić.

„Na co ty sobie pozwalasz?”, powiedziała przekornie, gdy odzyskała przytomność.

„Ośmielam się panią ratować”, odpowiedziałem z uśmiechem.

„No no!”, pogroziła mi palcem. „Chyba nazbyt ofiarnie…”

Na pamiątkę tej całej, osobliwej przygody dostałem od niej pióro. Patrz, oto ono. Mont Blanc – dobyłem z wewnętrznej kieszeni mój mały „Hommage à Mozart” i podałem go chłopcu.

Wziął pióro drżącymi rękami i spojrzał na nie nabożnie, po czym odczytał półgłosem napis na złotym pasku obiegającym nakrętkę:

– Meisterstück… - I powtórzył: - Meisterstück… Meisterstück… Wreszcie oddał mi je i podniósł ku mnie oczy. Były wielkie jak spodki i pełne bezbrzeżnej tęsknoty.

– To wszystko – powiedziałem wzruszając ramionami. – Doprawdy, „wielki romans”! – dodałem ironicznie, by do reszty go dobić.

Opuścił wolno głowę. Nie wiedział, co zrobić z rękami. Wreszcie, po długiej chwili, wyszeptał – jakby do siebie:

– Wtedy to były czasy!

Nic już na to nie rzekłem. Przemknęło mi tylko przez myśl, kiedy chowałem pióro, że może jednak wcale nie urodziłem się za późno.

POSTSCRIPTUM

Moja opowieść skończona.

Zacząłem ją pisać w styczniu, dwudziestego siódmego, półtora roku temu, w osiemdziesiątym drugim. Od tego, co ją kończy – rozmowy ze Smutnym Chłopcem – mijało wówczas lat dziesięć, a od czerwcowej nocy, kiedy po raz ostatni widziałem był Madame – prawie piętnaście lat. Od półtora miesiąca trwał w Polsce stan wojenny. Po raz kolejny, brutalnie, łamano ludziom kręgosłup; znów wybijano im z głowy marzenia o wolności i o godniejszym życiu” „Powstanie” było stłumione, a łączność ze światem – zerwana. Po miastach jeździły czołgi, chodziły patrole wojskowe, wieczorem zapadała godzina policyjna. Żywność i inne produkty sprzedawano na kartki; aby wyjechać z miasta, trzeba mieć było przepustkę.

Od dawna nie miałem złudzeń, gdzie żyję i czym jest władza, która tutaj panuje; a odkąd, nie chcąc dłużej „układać się” z cenzurą, zacząłem był swoje prace drukować na emigracji, poznałem na własnej skórze „surowe, karcące ramię sprawiedliwości ludowej”. Stało się to szczególnie dotkliwe i uciążliwe po tym, jak na Zachodzie, w latach siedemdziesiątych, ukazała się Klęska - ów „Conradowski romans”, jak niezależna krytyka nazwała moją powieść, osnutą wokół tragicznych losów ojca Madame, będącą oskarżeniem komunistycznej Rosji o zarażenie Hiszpanii obłędem i destrukcją i cyniczne dążenie do klęski Republiki, a przez to i wyzwaniem pod adresem pisarzy, którzy tę wojnę domową ukazywali nieściśle, ogłupieni bez reszty lewicowymi mrzonkami. Trzymałem się wersji Orwella, autora z wielu względów szczególnie mi bliskiego, a w kwestii wojny hiszpańskiej – zgoła niezrównanego.

Książka wzbudziła rezonans i – rozwścieczyła władzę. Na łamach partyjnych gazet pastwiono się nade mną i mieszano mnie z błotem. Byłem co najmniej „faszystą” i „pogrobowcem Franco”, a jako pisarz – zerem, „żałosnym grafomanem, który szuka poklasku i judaszowych srebrników u najskrajniejszej prawicy”. W ślad za nagonką prasową przyszły dalsze szykany: bezwzględny zakaz druku i odmowa paszportu. A jeszcze później – represje: stała inwigilacja, rewizje, zatrzymania. Krąg zaczął się zacieśniać.

Było to dla mnie jasne: ruszyłem temat tabu. Dotknąłem samego nerwu trędowatego molocha – nacisnąłem, gdzie boli; sięgnąłem do korzeni. Takich rzeczy „centrala” nie zwykła puszczać płazem.

„Hiszpania” jak Trójkąt Bermudzki wsysała mnie w swoją otchłań. Naprzód zginął w niej człowiek, który był prototypem mojego bohatera. Następnie jego żona. Potem przez wiele lat mściło się to na córce. Wreszcie – w ile lat później! – zagarnęło i mnie, już tylko z tego powodu, iż dotknąłem tematu. Rację miał stary Konstanty, gdy przestrzegał mnie przed tym i kazał mi przysięgać, że będę siedział cicho…

W noc trzynastego grudnia byłem poza Warszawą i to mnie uratowało przed falą internowania. Zacząłem się ukrywać. Mieszkałem po znajomych. Wreszcie, na Nowy Rok, korzystając z chwilowej nieuwagi milicji, wymknąłem się do Gdańska, a tam niezawodny Jarek wynalazł mi stałe lokum – wygodne i bezpieczne. Pokoik na mansardzie w starym, niemieckim domu z tak zwaną „wnęką kuchenną” i – z widokiem na morze.

To właśnie tam, w tej „dziupli”, zacząłem to wszystko pisać. Musiałem się czymś zająć, wypełnić nadmiar czasu. A poza tym pragnąłem zanurzyć się w czymś czystym, a w każdym razie dalekim od zewnętrznego świata. Z początku więc zajęcie traktowałem „leczniczo” – by się wewnętrznie odkazić, by znaleźć równowagę. Z czasem jednak, gdy praca zaczęła nabierać rozpędu, gdy chwyciłem wiatr w żagle i zaczęło mnie nieść, zmieniłem podejście do rzeczy: przestałem pisać ot tak, przestałem się tym leczyć; zacząłem z rozmysłem tworzyć – komponować, formować, wedle prawideł sztuki: siedem rozdziałów „dużych” – jak siedem dni stworzenia; i trzydzieści pięć „małych. – tyle, ile miał lat nasz „bohaterski wiek”, gdy przyszła na świat Madame, i ile ja dziś kończę (legendarna „połowa drogi ludzkiego życia”).

W pisaniu bardzo mi pomógł mój dziennik z tamtego czasu, który na szczęście ocalał z kataklizmu rewizji, jaką w mym domu rodzinnym przeprowadziła SB. Gdybym go wówczas nie pisał albo później utracił, rzecz nie byłaby teraz tak bogata w szczegóły.

Pisałem, warto dodać, moim „Hommage à Mozart” – w szkolnych zeszytach w kratkę.

Na to, by ta opowieść ukazała się w kraju, nie ma najmniejszych szans. Nie tylko z tego powodu, że jestem na indeksie; również – i przede wszystkim – ze względu na jej treści. Dalej trwa „wojna z narodem” i nic nie zapowiada, by miało się wkrótce coś zmienić. Uzurpatorska władza pod wodzą tego służalca zapatrzonego na Wschód – chorego na przerost ambicji i żądnego splendoru – trzyma na wszystkim rękę i łamie wszelki opór.

Rzecz – w formie maszynopisu – zostanie przekazana zaufanej osobie i w teczce dyplomatycznej powędruje na Zachód. Powinna się ukazać najdalej za pół roku.

Co do mnie, nie wiem, co dalej. Z mojego otoczenia prawie nikogo już nie ma. Stary Konstanty nie żyje. Jerzyk wyemigrował. Większość kolegów ze studiów przebywa za granicą. Rożek od paru lat jest profesorem w Princeton.

Czuję, że dalsze trwanie na tym tonącym okręcie grozi – nawet nie śmiercią, ale wyjałowieniem; uwikłaniem się w coś, co pustoszy wewnętrznie. Coraz wyraźniej i częściej słyszę znajomy głos, krzyczący we mnie słowami z legendarnego cytatu: „Skacz, George! No, dalej! Skacz!”

Czy byłby to skok „w studnię – w wieczny, głęboki dół”? Czy jednak w coś, co w przyszłości wywiodłoby mnie na szczyt, skąd znowu bym zobaczył „Słońce i inne gwiazdy”?

Nie wiem. Lecz coś mi mówi, że powinienem to zrobić. Trzeba wyruszyć w drogę.

Nie mogę jednak powtórzyć za smutnym Hipolitem: „Postanowione, jadę, drogi Teramenie”, nie jestem bowiem w pełni panem swojego losu.

Ecce opus finitum. Voici l’oeuvre finie.[196]

Rzucam je w świat jak list w zakorkowanej butelce w odmęty oceanu. Może je gdzieś odnajdziesz, może ją gdzieś wyłowisz i dasz mi jakiś znak, moja Gwiazdo Północy, Wodniku, Victoire!

Warszawa, 10 września 1983.

вернуться

[196] Oto dzieło skończone.