Выбрать главу

Do domowej magii uciekałem się tylko w skrajnych przypadkach. Zdaje się, że taki przypadek właśnie nastąpił i przyjdzie mi upodobnić się do krawca czeladnika, który z tępą gorliwością ślęczy nad rozpruciem.

Czy mól kieruje się ludzką logiką? A jeśli nie, to dlaczego wszystkie dziury pojawiają się zwykle w najbardziej widocznym miejscu? Tak jak teraz - po lewej stronie piersi, na sercu, gdzie nosi się ordery. Nie miałem orderów. Nie miał ich kto przyznawać. Zi Taborowie nigdy nikomu nie służyli. Chyba że medal honorowy?

Wahałem się tylko przez chwilę. Znalazłem w kabzie dużą srebrną monetę, skoncentrowałem się i zmieniłem ją w medaclass="underline" czarny tchórz na srebrnym polu. Uznałem żart za celny; mało tego, gdy Ora Szantalia raczyła wyrazić zainteresowanie, nie bez satysfakcji opowiedziałem jej o molu i o tchórzu.

- Jest pan snobem? - zapytała przymilnie. - Naprawdę uważa pan, że magią gospodarczą powinni zajmować się wyłącznie magowie mianowani, tacy jak ja?

- Niczego podobnego nie mówiłem - odparłem łagodnie.

- Mogę rzucić okiem? - wyciągnęła rękę po mój zaimprowizowany „medal”. Po chwili wahania odczepiłem go i położyłem na jej dłoni.

Dłoń okazała się ciepła i sucha.

- Ciekawe. - Szantalia pokręciła „medalem” przed oczami. - Teraz może pan przypiąć go z powrotem. Może pan też nie przypinać.

Podążyłem za jej spojrzeniem.

Zjedzone przez mole miejsce było gładkie i czyste. Po okropnej dziurze nie został nawet ślad.

- Magia gospodarcza - uśmiechnęła się. - Prosta i skuteczna.

- Wolę korzystać z usług krawców - rzekłem sucho i przypiąłem medal z powrotem na miejsce.

Uśmiechnęła się:

- A więc pana ulubioną rozrywką jest trzebienie kur? To niepokojący symptom, drogi panie zi Tabor. Oznacza to, że pod ludzką postacią nie radzi pan sobie z agresją... Niechże pan zamknie swoje żółte oko i nie zerka na mnie w ten sposób.

Zapanowałem nad sobą.

Przygotowując się do królewskiego balu pani Szantalia ubrała czarną suknię, niewiele różniącą się od codziennej; może tylko poły były nieco bardziej eleganckie i dekolt odrobinę śmielszy. Pas był zamszowy ze złotymi klamrami; do pasa przymocowane były, jak wcześniej, liczne błyskotki, zarówno nieodzowne, jak i bezużyteczne.

- Tak na marginesie, przed molami chronią nie tylko zaklęcia. Chociażby olejek lawendowy jest wystarczająco skuteczny. Zauważył pan, jak się ochłodziło? Jeszcze niedawno wszyscy przeklinali upały, a dziś rano nie mogłam spać z zimna. Musiałam rozpalić ogień.

Dobra sowo, ona nie potrafi się ogrzać bez pomocy ognia! I pcha się do Klubu Kary. I cóż by ona zrobiła z Rdzennym zaklęciem?

Milczeliśmy do samego zamku, wyglądając przez okna wynajętej karety - każde przez swoje; od czasu do czasu spoglądałem też przez małe tylne okienko. Od bram miasta do samych wrót królewskiej rezydencji towarzyszyło nam - w przyzwoitej odległości - dwóch nieznajomych jeźdźców.

* * *

Do zamku przybyliśmy o siódmej, tak jak było ustalone. Karety podjeżdżały przed bramę, zatrzymywały na moment i na komendę ochrypniętego odźwiernego odjeżdżały, ustępując miejsca następnym. Poła czarnej sukni mej towarzyszki utknęła w pospiesznie zatrzaśniętych drzwiczkach i ten drobny nieprzyjemny incydent nieomal doprowadził do skandalu.

- Grubianin! Ja tego tak nie zostawię! - gorączkowała się Ora.

- Droga pani, raczy pani przejść, proszę się nie zatrzymywać... - monotonnym głosem powtarzał odźwierny.

Tu i tam dostrzegałem w tłumie przebranych strażników. Młodszy z królewskich magów, ukryty za ogromnym wazonem z kwiatami, udawał, że zachwyca się urodą mej pieklącej się towarzyszki; mrugnąłem do niego.

W końcu, lawirując w tłumie wytwornie ubranych osób, znaleźliśmy się w obszernym holu. Na półokrągłym balkonie grali muzycy. Ludzka masa, w której nie dostrzegałem żadnej znajomej twarzy, powoli formowała się w długą kolejkę, która niczym wąż wpełzała na szerokie frontowe schody.

Znaleźliśmy się w samym centrum ogólnego potoku. Rozlegał się przygłuszony szmer głosów; kolejka krok za krokiem posuwała się do przodu.

- Czemu tak powoli? - spytałem przez zęby.

Byłem wyraźnie zdenerwowany. Serce tłukło mi wściekle, a policzki płonęły.

- Zawsze się tak dzieje na wielkich balach - chętnie wyjaśniła Ora. - Tam, u góry schodów, stoi król i wita się z każdym po kolei.

A każdy chce z nim przecież jak najdłużej porozmawiać - stąd ten zastój.

- Jest pani dobrze zorientowana - rzekłem ze zdziwieniem.

- To pan jest niezorientowany, drogi Hort. Dziecię pól i lasów. Tchórz - jednym słowem.

W innych okolicznościach obraziłbym się, dziś miałem jednak ważniejsze sprawy.

W gęstym tłumie posuwaliśmy się do przodu. Tuż przed nami szedł ktoś w aksamitnym, purpurowym płaszczu zarzuconym na skórzaną zbroję i z ogromnym mieczem u pasa. Wojowniczemu jegomościowi towarzyszyły dwa barwnie ubrane karły. Po prawej były dwie mieniące się od brylantów damy - widziałem, jakim wzrokiem oceniły czarną suknię mej towarzyszki, widziałem, że Ora dostrzegła ich spojrzenia i poczułem coś w rodzaju złośliwej satysfakcji.

Po lewej szła para - leciwe małżeństwo niewiarygodnie podobne jedno do drugiego. Oboje szczupli, przygarbieni, w błyszczących, znoszonych strojach; na szyi męża wisiał złoty medalion wielkości niewielkiego talerza; gruby łańcuch przyginał starego grzyba jeszcze bardziej do ziemi. Na palcach żony pobłyskiwało pięć brylantów, z których każdy wart był tyle, co niewielki domek w dobrej dzielnicy.

- Niezłe towarzystwo - szepnęła Ora, jakby w odpowiedzi na moje myśli.

Kolejka się przesuwała. Po prawej i lewej stronie schodów stali strażnicy. Wojowniczego jegomościa w aksamitnym płaszczu poprosili o oddanie groźnego miecza; ten zgodził się, ku mojemu zdziwieniu; mało tego - oba karły oddały swoje sztylety.

Ani u mnie, ani u mojej towarzyszki nie znaleziono broni. W każdym razie takiej, którą można by odebrać.

Młodszy ze służących królowi magów stał teraz na balkonie z muzykami. Opierał się o marmurową balustradę i uważnie obserwował potok przybyłych; z góry.

A było na co popatrzeć.

Zamorscy posłowie, magnaci z żonami, pokryci bliznami bohaterowie minionych wojen, czyjeś pryszczate latorośle, czyjeś wysztafirowane faworyty; kilka stopni przed nami na swoją kolejkę cierpliwie czekał staruszek z białą brodą. Po dokładniejszym przyjrzeniu się mu rozpoznałem maga pierwszego stopnia, jednak nie dziedzicznego, a mianowanego. Zaś kawałek za nami przestępował z nogi na nogę niepozorny czterdziestoletni jegomość; gdy na niego spojrzałem, dreszcz przeszedł mi po plecach, gdyż był to podobnie jak ja dziedziczny, niezwykle mocny mag ponad rangą.

Jemu należało przyjrzeć się w pierwszej kolejności.

Zajęty obserwacjami nie zauważyłem, że minąwszy trzy półpiętra, znaleźliśmy się na szczycie schodów, a kilka kroków od nas stoi król; w galowym mundurze, napudrowany i wymalowany do tego stopnia, że ledwie go poznałem.

- Oczywiście, że was pamiętam, drodzy państwo - zwracał się król do przygarbionego i błyszczącego małżeństwa. - Takich przysług się wszak nie zapomina... Nie mówmy jednak, proszę, o interesach; pragnę, by wszyscy się dzisiaj bawili.

Za plecami króla stal, bawiąc się sznurkiem od portiery, starszy z będących na służbie magów. Roztaczał on gęsty i niezbyt subtelny potok magicznej woli; bardzo interesowały go zamiary zaproszonych gości. Rozsądnie pominął mnie swą uwagą, zaś na Orę nawet nie spojrzał.