Выбрать главу

- Miło mi pana powitać, panie Hort zi Tabor. Niewielu jest w naszym królestwie tak znakomitych magów, chciałbym, aby częściej nas pan odwiedzał.

Jego słowa płynęły same z siebie, podczas gdy oczy na królewskiej twarzy żyły własnym życiem Oczy te bardzo pragnęły przewiercić mnie na wylot, zajrzeć we mnie, wypatroszyć, ostatecznie się przekonać; lojalność maga jest wszak niezwykle efemeryczną materią.

Wypukłe królewskie oczy rozczłonkowałyby mnie na kawałki, gdyby tylko mogły. W pewnej chwili zacząłem nawet współczuć Jego Wysokości - takie napięcie myśli! Ora Szantalia pochyliła się w głębokim reweransie, ja zaś” ukłoniłem się dokładnie tak, jak tego wymagała etykieta, i ani o włos niżej.

- Piękny wieczór, Wasza Wysokość. Wszystko się uda...

I ustępując prawa powitania innym gościom, znaleźliśmy się w końcu w sali balowej.

- O tak!.. - wyszeptała Ora i mimowolnie ścisnęła mój łokieć.

Zmrużyłem oczy od jasnego światła i ogłuszającej muzyki. Przezacna żaba, jak mawiał mój przyjaciel, Iw de Jater; jak w tym tłumie, zgiełku i hałasie cokolwiek zrozumieć?!

- Zna tu pan kogokolwiek? - z przytłumionym śmiechem zapytała Ora.

Początkowo odniosłem wrażenie, że nie znam tu nikogo. Mało tego, że wszystkie te napudrowane twarze i uśmiechające się, wyszczerzone usta funkcjonują samodzielnie, niezależnie od wysokich kołnierzy, epoletów, sprzączek, kamizelek i wyszywanych złotem mundurów. Miałem wrażenie, że wysokie fryzury dam pływają w powietrzu oddzielnie od dekoltów i krynolin - jednym słowem, królewski bal wydał mi się czymś w rodzaju kolosalnego bigosu w złotym kotle. Zapanowanie nad sobą kosztowało mnie sporo wysiłku; w pewnym momencie sądziłem nawet, że ten stan nosi magiczny charakter, że ktoś na mnie oddziałuje; nie było w tym jednak najmniejszego śladu obcej woli. Byłem po prostu zdenerwowany i zmęczony; po prostu „wolne tchórze” rzadko są zapraszane na tak tłumne bale.

A w porównaniu z tym zbiorowiskiem, nawet miejskie targowisko wydawało się oazą ciszy i spokoju. Minęło co najmniej pięć minut, nim w tym potwornym hałasie zacząłem rozróżniać poszczególne głosy, a wśród masy twarzy rozpoznałem w końcu znajome fizjonomie.

Po pierwsze, jego ekscelencja; w galowym mundurze, z dala od innych gości, otoczony gromadką nadętych, równie wysokich i równie barczystych panów. Za ich plecami - mag pierwszego stopnia, szpieg, którego niedawno oblałem lemoniadą.

Po drugie, młodszy z królewskich magów; nie kryjąc się i nie tracąc spokoju młodzieniec stał na stopniach schodów prowadzących ku pustemu na razie tronowi i przyglądał się tłumowi zaproszonych gości; nie próbował wnikać w ich zamiary, odnotowywał jednak najmniejszą nawet oznakę nielojalności.

Potem dostrzegłem wojowniczego jegomościa, który zostawił swój miecz przed wejściem na schody. W tłumie nie było widać towarzyszących mu karłów i tylko wolna przestrzeń wokół miecznika wskazywała na ich obecność.

Potem zobaczyłem staruszka o miłym wyglądzie, mianowanego maga pierwszego stopnia. Rozmawiał o czymś z tym niepozornym mężczyzną, którym zainteresowałem się jako bardzo poważnym magiem ponad rangą.

Kiedy rozejrzałem się dokładniej, zorientowałem się, że w sali jest około dwudziestu magów, wśród których nie ma żadnego poniżej pierwszego stopnia. Za wyjątkiem, oczywiście, Ory.

- Ora - rzekłem, obdarzając swą towarzyszkę miłym uśmiechem. - Musimy zawrzeć wiele znajomości. Widzi pani tych dwóch rozmawiających ze sobą jegomości? I tego młodzieńca w klubowej kamizelce? I tego chuderlaka z odstającymi uszami?

I tego...

- Interesują pana magowie? - rzekła Ora, odpowiadając uśmiechem na uśmiech. - Na upartego potrafię rozpoznać w tłumie maga, jakiego by pan nie był zdania o moich możliwościach!

- Wspaniale - odparłem niecierpliwie. - Musimy więc zapoznać się z wszystkimi tymi...

W tym momencie ktoś mocno złapał mnie za łokieć. Z trudem udało mi się nie drgnąć.

- Proszę za mną - rzekł niemal bezgłośnie starszy z królewskich magów (gdyż był to właśnie on).

- Jest ze mną dama - nie przestając się uśmiechać, uwolniłem rękę.

- Damy nie było w umowie - odparł mag i tylko bardzo uważny obserwator mógłby dostrzec oznaki zdenerwowania w jego głosie. - Tylko pan. Teraz.

Ora patrzyła pytająco. Zauważyłem, że młody mag na stopniach schodów także spogląda w moją stronę. I że rozwój wydarzeń bardzo uważnie obserwuje jego ekscelencja.

- Oczywiście - rzekłem, uśmiechając się jak najszerzej. - Jedną sekundę... Odwróciłem się do Ory. - Droga pani... Opuszczę panią na jakiś czas. - I pochylając się nad samym jej uchem, dodałem - Magowie. Proszę obserwować. Jasne?

- Ależ naturalnie, drogi panie - zamruczała Ora tak głośno, że stojący najbliżej goście spojrzeli w naszą stronę. - Naturalnie, że będę tęsknić.

* * *

Królewski mag przeprowadził mnie przez szereg niepozornych, gdzieniegdzie ukrytych, gdzieniegdzie po prostu zasłoniętych kotarami drzwi. Wspiąwszy się po krętych schodach, znaleźliśmy się w zupełnie ciemnym, wąskim jak krecia nora korytarzu; mój przewodnik odsunął ciężką, aksamitną zasłonę i zmrużyłem oczy od niespodziewanego potoku światła.

Wprost przed nami - nieco u góry - znajdował się ogromny pałacowy żyrandol. Z bliska gigantyczna lampa porażała zarówno wielkością, jak i kunsztownością wykończenia. Żyrandol wydawał się być dorodnym brązowym drzewem; każdy jego liść, każda gałązka były wykute tak precyzyjnie i z uwzględnieniem tylu szczegółów, że robiło się żal; wszak z dołu, z sali, nie można było ocenić całego przepychu tego dzieła sztuki.

Spojrzałem w dół.

Całą salę widać było jak na dłoni; bardzo dużej dłoni. Gdzieniegdzie, między grupkami gości, lśnił niczym lód biały parkiet.

Zauważyłem, że w sali jest tak ciasno dlatego, iż jej część jest odgrodzona parawanami, za którymi krząta się służba i uginają się pod jadłem nakryte już stoły. Zrozumiałem, że patrzę przez jeden z witraży pod sufitem - kolor szkła nadawał maleńkim twarzom gości to kukiełkowo-różowy, to martwo-niebieskawy odcień.

- Mówię w imieniu króla, panie Hort zi Tabor. To pana dzisiejsze miejsce. Za kilka minut Jego Wysokość zasiądzie na tronie. Za kolejne pół godziny, według naszych obliczeń, pojawi się Driwegocjus. Specjalnie się spóźnia, aby jego wejście było jak najbardziej efektowne. Da mu pan czas na przywitanie się. Potem jak najszybciej dokona pan niezbędnego obrzędu i użyje zaklęcia Kary. Driwegocjus uwielbia efekty, jego śmierć będzie więc wielkim widowiskiem. I tysiące ludzi będą świadkami tego, że nie było żadnego płatnego zabójcy. Gdy ucichnie zamieszanie, zostanie pan wywieziony z pałacu.

- Nie do końca pana zrozumiałem - rzekłem, czując jak moje lewe oko nieuchronnie nabiega żółcią. - Przybyłem na bal, jak to przyjęte, w towarzystwie damy. Chcecie podczas całego przyjęcia więzić mnie pod dachem?!

- Przybył pan, aby wywiązać się ze swej umowy z Jego Wysokością - odparł nieprzyjaznym tonem mag. - Nie było mowy o tym, gdzie będzie się pan wówczas znajdował. Chyba że chce pan oderwać głowę swej zabawce w sali, na oczach wszystkich?

Milczałem.

- W sali jest ekscelencja - rzekł mój rozmówca o ton ciszej. - Ma w kieszeni niepodpisany nakaz aresztowania pana. Król może zatwierdzić go w każdej chwili. I nie pomoże panu zmniejszona podatność; pana życiu nic nie grozi, zaś wtrącenie do więzienia...

- Za co?! - zdumiałem się.

Mag wzruszył ramionami.

- Podwładni ekscelencji sprawdzili rachunki pana rodziny i natknęli się na olbrzymią nieścisłość, pieniądze, które ukrył przed skarbcem królewskim jeszcze pana dziadek.