Выбрать главу

- Ale magowie dziedziczni nie płacą podatków!

- Podwładni jego ekscelencji znaleźli w archiwach dokument, podpisany jeszcze przez Gawra Piątego - przywileje magów dziedzicznych zostały cofnięte na dwa lata, były to czasy Wojny Północnej, skarbiec potrzebował... Dlaczego tak pan na mnie patrzy, panie Hort zi Tabor? Jaka to różnica, za co; czy naprawdę pan sądzi, że ekscelencja nie znajdzie powodu?

Zrozumiałem, że ma rację. I że muszę nad sobą zapanować.

Spojrzałem na salę.

- Jest tu wielu magów - od razu zorientują się, że wykorzystano Rdzenne zaklęcie.

- A my odrzucimy ich podejrzenia jako bezpodstawne - spokojnie odparł królewski sługa. - Dość, panie zi Tabor. Wszyscy obecni tu magowie doskonale wiedzą, że Driwegocjus jest złem wcielonym i należy się go pozbyć dowolnym sposobem. A ci, których przyprowadzi ze sobą, nie są pana zmartwieniem.

- Oczywiście - rzekłem powoli.

I kogóż to, ciekawe, nasz buntownik przyprowadzi ze sobą? Oczywiście magów ochroniarzy. I gdy ich zobaczę, stanie się jasne, co mam robić. Albo trzymać się planu, albo szybko szukać dróg odwrotu.

- Zapomniałem, jak się pan nazywa? - jakby od niechcenia zapytałem swego rozmówcę, który spokojnie mógłby być moim ojcem.

- Nazywam się Gor zi Harik - odezwał się po krótkiej pauzie.

- I radziłbym panu, młody człowieku...

- Niech pan już idzie, drogi panie Gor. - Ziewnąłem, nie zakrywając ust. - Wypełnił pan polecenie Jego Wysokości. Teraz proszę odejść. Przeszkadza mi pan.

Zabawnie było przyglądać się, jak tłumi gniew.

- Drogi panie Hort - w słowo „drogi” mój rozmówca wsączył cały swój jad. - Wedle rozkazu Jego Wysokości będę przy panu cały czas, obserwując przebieg... procesu. Będzie się pan musiał pogodzić z moją obecnością.

Demonstracyjnie wzruszyłem ramionami. Odwróciłem się do okna i zacząłem patrzeć w dół.

Wszystko przebiegało nie po mojej myśli. Wszystko działo się na opak.

Przyjrzawszy się, dostrzegłem Orę. Wokół niej - tylko tego brakowało! - już uwijał się jakiś dworski chłystek, a ona uśmiechała się do niego łaskawie. W każdym razie stąd, z góry, uśmiech ten wyglądał na łaskawy.

Goście się roili, przechodzili z miejsca na miejsce, łączyli w grupki, czekali. Ora także. Była pewna, że lada chwila powrócę.

Po raz pierwszy poczułem wewnętrzny dyskomfort; poczułem się winny wobec niej. Była niemającym o niczym pojęcia pionkiem i mogła mieć spore kłopoty. Wszyscy widzieli, że przyszła ze mną. Jeśli ucieknę, król może uchwycić się jej, jak nitki. I zmuszać, by przyznała się do czegoś, o czym nie ma pojęcia.

Jeśli uda mi się uciec.

A jeśli mój plan się powiedzie... Wówczas Ora znajdzie się w centrum zamieszania, w przerażonym tłumie. Z jakiegoś powodu sądziłem, że gdy tylko buntowniczy książę upadnie, rozpęta się zamęt.

Musi upaść. Ten przeklęty bydlak koniecznie musi się wywrócić. Choćby na minutę. W swoim czasie przebijałem bezpośrednim zaklęciem uderzeniowym kamienną ścianę. Dlaczego miałbym nie przebić książęcej ochrony? Tym bardziej, że wszystko, czego potrzebuję, to siad na czole i głębokie omdlenie.

Tłum w dole zahuczał głośniej i nagle ucichł. W tej ciszy, na żyrandolu jedna za drugą zaczęły zapalać się świece; ten widok był równie piękny, jak jesienny zachód słońca. Światło tysiąca ogników odbijało się w mrowiu kryształowych wisiorków, przy czym gdzieniegdzie dodane były maleńkie magiczne iskierki, które szczególnie cieszyły oczy; na jakiś czas pozwoliłem sobie zapomnieć o zadaniu i po prostu zachwycać się widowiskiem.

Dopiero po paru sekundach zorientowałem się, że świece zapala - prostym, szkolnym zaklęciem - mój towarzysz i obserwator, królewski mag Gor zi Harik.

- Wiernie służy pan królowi - rzekłem z uśmiechem. - Nie każdy lokaj potrafi zapalić świecę na odległość!

On także miał różne oczy. Ciemnopiwne i jasnopiwne. Ciemne oko poczerniało mu niczym węgiel.

- Na próżno stara się pan wyprowadzić mnie z równowagi, drogi Hort zi Tabor. Najwyraźniej mamy inne zdanie na temat tego, co jest hańbą dla maga.

Odwróciłem się. Jeszcze przez chwilę zachwycałem się żyrandolem, po czym spojrzałem w dół.

Okazało się, że drocząc się z Harikiem przegapiłem pojawienie się króla. Jego Wysokość stał już na stopniach tronu, a zebrani witali go wspólnym pokłonem. Dostrzegłem też Orę; jej białe włosy lśniły w tłumie, niczym latarenka.

Król wygłosił mowę do swoich gości; mówił same banały i trwało to trzy minuty.

Następnie władca wezwał do odpoczynku i zabawy.

Parawany się rozsunęły i w sali od razu zrobiło się przestronniej. Ukryta na balkonie orkiestra zagrała delikatnie, a jednocześnie mocno. Głosy się ożywiły, rozległ się zmanierowany kobiecy śmiech; zabawa się rozpoczęła.

- Zaraz pojawi się obiekt - rzekł szeptem Harik.

Spojrzałem na niego mimo woli - nie zwracał się jednak do mnie. Mag ponad rangą denerwował się do tego stopnia, że zaczął mówić sam do siebie. Być może jego kariera - lub kariera jego syna - zależy od powodzenia tego zamachu?

Uśmiechnąłem się krzywo. Samo zestawienie słów „kariera maga” brzmiało obraźliwie.

Harik dostrzegł mój uśmieszek. I dosłownie się zatrząsł. A może, pomyślałem, on widzi przed sobą konkurenta? Może sądzi, że po udanym użyciu Kary wstąpię na królewską służbę, i zepchnę go (oraz jego syna) na drugi plan?

Goście gęstym kręgiem obstąpili stoły. Jedli mało - więcej pili; widziałem jak niepewnie rozgląda się Ora. Wokół niej krzątał się już nie jeden, a trzech adoratorów; dwóch trzymało przed nią tace z jadłem i owocami, trzeci nalewał wina. Taka da sobie radę, pomyślałem ponuro.

Ora przestała się rozglądać i zaczęła z ożywieniem rozmawiać z najwyższym ze swych wielbicieli. Przyjrzałem się uważniej... i na sekundę wstrzymałem oddech: Tyczkowaty zalotnik był magiem ponad rangą. Zdaje się, że był jednym z tych, których zdążyłem jej wskazać.

Widziałem, jak Ora zaśmiała się, kokieteryjnie dotykając magicznych kamyków na szyi. Mag uśmiechnął się w odpowiedzi; ona wskazała na kogoś w tłumie i poufale łapiąc maga ponad rangą za rękaw, pociągnęła go gdzieś w kierunku tronu.

Śledząc ją wzrokiem, spotkałem się spojrzeniem z królem. Było to krótkie, jakby rzucone od niechcenia spojrzenie; gościom mogło wydawać się, że król zerknął w sufit. Jego Wysokość spoglądał jednak na małe witrażowe okno i miałem wrażenie - choć było to niemożliwe - że mnie widzi.

W każdym razie na pewno wiedział, że tu jestem.

Mrugnąłem; poszukałem wzrokiem Ory. Tyczkowaty mag przedstawiał ją... tak, właśnie temu czterdziestoletniemu niepozornemu mężczyźnie - również ponad rangą!

Poczułem, że batystowa koszula lepi mi się do pleców. Ora Szantalia znakomicie wywiązywała się ze swojego zadania. Była bronią, która wciąż działa, nawet wypuszczona z trzymającej ją ręki. Teraz uczciwie wypełniała swój wynikający z Prawa Wagi dług; błyszczała, zwracała na siebie uwagę, zawierała znajomości z magami. I obserwując ją z góry mogłem przy łucie szczęścia coś zauważyć.

Niczego jednak nie zauważyłem.

Nie widzieli w niej słabego maga, lecz piękną kobietę. Prawili jej komplementy, śmiali się, kilku Ora powitała jak starych znajomych... Czułem emitowane przez nich figlarne, na razie jeszcze delikatne potoki magicznego uroku. Flirt? Czy któryś z nich zaangażuje się bardziej, niż na to pozwala przyzwoitość? I jak zachowa się wówczas Ora? Być może romanse podczas przyjęć nie są dla niej niczym nowym? I to, co mnie, „wolnemu tchórzowi”, wydaje się nieprzyzwoite, dla niej jest dopuszczalne i przyjemne?