Выбрать главу

Dlatego też nie bądź zazdrosny, mój przyjacielu! Nie bądź zazdrosny o coś, co nie jest warte zazdrości!”.

* * *

- Nikogo nie przyjmuję! - krzyknąłem ochryple.

Pukanie się powtórzyło. I rozległ się przygłuszony głos właściciela:

- Ale szanowny panie, tu jest dama... Nazywa się Szantalia i twierdzi, że ją pan na pewno przyjmie!

Stłumiłem jęk. Na co ona sobie pozwala, ta...

Wszystkie moje kamyki zostały u Ory. Wiedziałem, że znowu się spotkamy - lecz, miłosierna sowo, tylko nie dzisiaj!

Usiadłem na łóżku. Głowa mi pękała, nie chciałem jednak tracić sił na najmniejsze nawet lecznicze zaklęcie. Będę musiał poprosić właściciela o jakieś pigułki.

Tylko tego brakuje, żeby mnie zobaczono bez powłoki! Służąca na pewno nie odmówi sobie podglądania przez dziurkę od klucza.

- Drogi panie - rozległ się za drzwiami celowo miękki, niemal mruczący głos Ory. - Powinien mnie pan wpuścić, gdyż to, co powiem, jest dla pana bardzo ważne, drogi przyjacielu... rozumie pan?

Jak zdobyła mój nowy adres? Przecież przeprowadziłem się nie uprzedzając jej.

Podszedłem do drzwi. Narzuciłem płaszcz, by zakryć twarz kapturem. Moja ostrożność okazała się uzasadniona; gdy otwarłem drzwi wpuszczając Orę, właściciel nie omieszkał wsunąć do środka swego wścibskiego nosa.

Zdziwił się, dlaczego gość odpoczywa w płaszczu. Zdziwiłby się jeszcze bardziej, gdyby zamiast pryszczatego sklepikarza - mojej ostatniej powłoki - ujrzał prawdziwą twarz Horta zi Tabora.

A na powłokę nie mam już sił. Nawet na powlokę!

- Nieciekawie pan wygląda - rzekła Ora przez zęby. Po jej mruczeniu nie zostało nawet śladu.

- Zechce mi to pani wybaczyć. - Zgiąłem się w błazeńskim ukłonie.

- Tak, powinien pan przeprosić. - Ora usiadła w zapadniętym fotelu. - I wcale nie jest powiedziane, że zaakceptuję te przeprosiny.

Zdjąłem płaszcz. Szczelniej otuliłem się szlafrokiem i uśmiechnąłem się:

- Powinna się pani cieszyć; spłaciła pani dług wobec mnie. Prawo Wagi zostało wypełnione... I proszę oddać świecidełka.

Królewskim gestem rzuciła na stół pęk magicznych kamieni. Uśmiechnęła się sucho.

- Nie są to wcale takie zwykłe świecidełka, jak próbuje mnie pan przekonać. Co najmniej dwie ryby złapały się wczoraj na tę przynętę.

- Co?!

Skoczyłem na równe nogi. Znów wstrząsnęły mną dreszcze. Ora surowo patrzyła mi w oczy; jej wzrok był niczym mokry kamień.

- Jest pan łajdakiem, Tabor. Postawił mnie pan w wyjątkowo paskudnej sytuacji.

- Jest pani kobietą - rzekłem, nerwowo przełykając ślinę. - Być może uda mi się więc zapomnieć o słowie, którym mnie pani...

- Łajdak - powtórzyła spokojnie. - Zabrał mnie pan tam i zostawił. Wiedząc, co się wydarzy!

- Nie wiedziałem - wyrwało mi się i natychmiast pożałowałem swych słów.

Zmrużyła oczy.

- Jeśli nie wiedział pan, co się święci, to dlaczego od razu się pan ukrył? Przecież obserwował pan wszystko z ukrycia. Czułam pana spojrzenie.

- To nie jest możliwe - rzekłem głucho.

Uniosła podbródek.

- Wiem, jakie ma pan zdanie o moich możliwościach. Tym niemniej udało mi się wyczuć pana spojrzenie. I zrozumieć, że od początku oczekiwał pan problemów.

- Nie jestem temu winny; nie tak, jak się pani wydaje - rzekłem, odwracając się. Nie cierpię się usprawiedliwiać.

- Szczerość za szczerość - odparła Ora po chwili milczenia. - Pan opowie mi, co robił w pałacu; ja powiem, którzy z magów zainteresowali się pana kamykami. Zainteresowali to mało powiedziane; aż nimi zatrzęsło! Przecież bardzo chce się pan tego dowiedzieć? - Rozejrzałem się. W pokoju był tylko jeden fotel. Aby się uspokoić, musiałem usiąść na łóżku, założyć nogę na nogę i policzyć do dziesięciu.

- Po pierwsze, naprawdę chcę panią przeprosić za wszystko, co wydarzyło się nie z mojej winy. Tak wyszło. Po drugie, poszedłem na to przyjęcie, by obserwować... by, jak się pani sama domyśliła, zobaczyć reakcję magów na kamyki. Właśnie po to tam poszedłem, przysięgam na pamięć mego ojca.

- Mówi pan prawdę - rzekła Ora powoli. - Jak ma się do tej wersji pana nagle zniknięcie?

- Podszedł do mnie królewski ponad rangą - odparłem, patrząc jej w oczy. - Widziała go pani. Nazywa się Gor zi Harik.

Podstępem zabrał mnie... Krótko mówiąc, nie mogłem wrócić. Nie wiedziałem, że to się tak potoczy, przysięgam... na co tylko pani chce.

- Proszę przysiąc na pamięć ojca - zażądała Szantalia.

- Nie miałem pojęcia, że tak się to skończy - rzekłem powoli. - Przysięgam na pamięć ojca.

Uśmiechnęła się niespodziewanie.

- Jest pan mistrzem w zabawie słowami... Dobrze. Nudzi mnie pan, panie Hort zi Tabor. Zegnam.

I lekko podnosząc się z fotela, perfidna łotrzyca skierowała się w stronę drzwi.

- Minutkę!

Zastąpiłem jej drogę. Teraz miałem ochotę ją uderzyć; na poważnie.

- Minutkę, moja miła pani! O niczym pani nie zapomniała?

- Nie. - Patrzyła mi w oczy. Jej prawe oko było podmalowane na błękitno, lewe - na zielono.

Złapałem ją za rękę. Nadgarstek miała chudy, wysmukły i taki kruchy...

- Złamie mi pan rękę!!!

- Złamię - obiecałem cicho. - Nie powinna pani ze mną pogrywać. Obiecała pani, że o czymś mi opowie!

- Niech pan puszcza!

I uderzyła mnie ręczną błyskawicą. Słabą, damską, piekącą jak użądlenie osy.

Puściłem ją - na sekundę. Już w następnej chwili próbowała otworzyć ciężką zasuwę na drzwiach. Złapałem ją za kołnierz i rzuciłem na łóżko.

Wyszczerzyła się, pokazując równe, białe zęby. I całkowicie spokojnie powiedziała:

- Nie ma pan sił na zaklęcia, Hort. Całkowicie je pan wyczerpał. Ojciec nigdy pana nie uczył, że nie należy tak postępować?

Nie patrząc, wyciągnąłem rękę. Zdjąłem z gwoździa wąski rzemień, który był własnością gospodarza i był razem z pokojem do mojej dyspozycji.

- Wystarczy mi sił na coś innego.

- Doprawdy? - Jej grymas zmienił się w słodki uśmiech. - Obiecuje pan?

Dotarło do mnie, jak dwuznaczne były moje słowa. Z wściekłością uderzyłem rzemieniem w oparcie fotela.

- Niech pani mówi, kto zainteresował się kamykami, i wynosi się stąd! Albo sprawię pani lanie bez żadnych zaklęć!

Skóra na czole, w miejscu gdzie uderzyła mnie jej cherlawa błyskawica, zaczęła odczuwalnie piec.

- Jest pan przepiękny, Hort - rzekła kobieta, przyglądając mi się bezwstydnie. - Ależ świeci się pana wściekłe, żółte oko... Stop. - Podniosła rękę, jakby odgradzając się ode mnie i od mojego rzemienia. - Stop, niech pan zaczeka. Po co ta awantura. Wszystko panu opowiem... Niech pan usiądzie!

Patrzyłem jej w oczy.

- Niech pan siądzie - powtórzyła rozkazującym tonem. I poprawiając sukienkę, dodała gderliwie: - rozerwał mi pan kołnierz...

- Niech pani mówi - rzekłem. - Po raz ostatni proszę jak człowiek.

Uśmiechnęła się ledwo zauważalnie.

- Dobrze... A więc pierwszą osobą, która zainteresowała się pana kamykami, był ten prowincjonalny mag ponad rangą. Nazywa się Mart zi Gorof, ma czterdzieści dwa lata, z wyglądu jest zupełnie niepozorny. Jednak sam pan go zauważył, jeszcze na schodach. Wszyscy, z którymi zapoznałam się wcześniej, przyglądali się tym kamykom wyłącznie z ciekawością, jedynie ten Gorof był naprawdę wstrząśnięty. Rozumie pan, o czym mówię?