Выбрать главу

Grzbiet był rzeczywiście lekko ciepły. Stygł jednak z każdą sekundą.

Pochwaliłem podobne do szczura stworzonko, które złożyło swe krótkie życie na ołtarzu informacji, i powtórnie, z lekki drżeniem, otworzyłem sabaję. Jej nazwa w staromagicznym języku oznaczała: „Ta sama”, „Wyjątkowa”, „Żyjąca własnym życiem”. Książka, której nikt nie pisał.

Otwarła się niemal bez sprzeciwu. Mój palec trafił na właściwy akapit. Jest!

„Mart zi Gorof. Mag ponad rang., za praw. spadk. uzn. star. syn., rodowe dobra - zamek Wyp, znajd, się w okol. miast. Drekol, u ujścia rz. Wyri. Dobra ocen. się jako znaczne. Na służbie nie pozost., od 10 lat nal. do Klubu Smoka. Dzieci: ofi. - Wel zi Gorof, mag ponad rang., akt. zm. Bęk. - Aggej (bez tyt.), mag 3. st.”

Sabaja gorączkowo oszczędzała miejsce na stronie. Nic dziwnego; w każdej sekundzie musiała przecież zamieszczać taką ilość informacji, a ile jeszcze przyjdzie jej zamieścić! Klub Smoka. Zobaczmy, czy nie ma gdzieś rozdziału o klubach... Jest! Najmilsza sowo, jest! Klub Kary, Klub Karnawału, Klub Lalkarzy, Klub Wiernych Serc... Klub Smoka. Założony... przekształcony... „członkowie klubu trzymają smoki w niewoli, w tym: łańcuchowe, karłowate, rasowe...”

Oderwałem wzrok od tańczącej linijki.

„Pamięta, jak ją porwali. I dokąd zawieźli - zamek z fosą i umocnieniami, z łańcuchowym smokiem na moście. I ktoś - nie pamięta jego twarzy - coś z nią robił...”

Żona jubilera. Jako jedyna pamiętała, co się z nią działo po porwaniu. Pozostali albo nie pamiętali niczego, albo - jeśli udawało mi się rozwiązać im języki - mamrotali coś o „Ciemności... Wrotach... Moście... Murze...”

Żona jubilera wspominała o łańcuchowym smoku. Znak sam w sobie na tyle istotny, że można go uznać za poszlakę. Miłośników smoków nie ma znowu aż tak wielu. Nawet sabaja to potwierdza: „W chwil. ob. klub liczy 9 czł. rzecz.”

Dobrze, Marcie zi Gorof. Być może tobie pierwszemu złożę wizytę. Tak, najpewniej tobie, gdyż w sabai wymieniony jest tylko jeden Ondra. Bez przydomka. „Pochodź, niezn. Przodk. niezn. Na służ. u ks. Driwegocjusa...” Linijka zadrżała. Wprost na moich oczach na stronie pojawiły się słowa „pełń. służb.” i „zamord.”. „Pełń. służ. u zamord. ks. Driwegocjusa”. O miejscu zamieszkania, rodzicach, czy zainteresowaniach, ani słowa. Bardzo zagadkowy typ, ten Naga Iglica. No i dobrze; na pierwszy ogień pójdzie miłośnik smoków. A potem zobaczymy.

Odetchnąłem głęboko. Odszukałem wśród innych imion swoje własne: „Hort zi Tabor, mag ponad rang., praw. spadk., starsz. i jed. syn, dobra rodowe w okol. miast. Hodowod, znajd, się w rej. Trzech Wzgórz. Dobra ocen. się jako znacz., członek Klubu Kary przez dziedzicz., właścić. jednor. zakl. Kary na okres 6 mieś. Dzieci: brak”. Oto cały ja - trzy linijki tekstu i pesymistyczne, jak uderzenie toporem, zakończenie: „Dzieci: brak”.

Ale będą, pomyślałem posępnie.

Westchnąłem ponownie i zacząłem szukać wśród imion na literę „C”.

Szantalia był jeden. „Liw Szantalia. nie żyj. Mag 1. st. prawo, spadk., jedyn. syn. Miejsc, poch. niezn. Dzieci: brak”.

Przez jakiś czas wlepiałem oczy w książkę, próbując zrozumieć, czy to sabaja kłamie, czy mnie oczy mylą.

I nie udało mi się zrozumieć.

Odchyliłem się na oparcie fotela.

Była samozwańcem?

Możliwe. Ale po co?

A może sabaja nie marnuje bezcennych stron na wspominanie o córkach? Jako że córki nie dziedziczą naturalnej magii. I dlatego dla sabai nie istnieją?

Być może.

Zacząłem przeglądać stronę za stroną i nie znalazłem wzmianki o czyjejkolwiek córce. Albo synowie, albo „Dzieci: brak”. Te kilka kobiet, które dostąpiły zaszczytu być tu wymienionymi, było mianowanymi magami drugiego-trzeciego stopnia.

Ach, jest i ona. „Ora Szantalia, mian. mag 3. st.” I to wszystko. Sześć krótkich słów. Jedna cyfra. Dla kobiety trzeci stopień to nawet zaszczyt.

I to wszystko. Zamknąłem sabaję. Teraz musiałem zatroszczyć się o jej bezpieczeństwo. Mój ojciec kiedyś o to nie zadbał; nie zamierzałem powtarzać jego błędów.

Z ciężkim tomem pod pachą zszedłem do piwnicy; onegdaj moi przodkowie trzymali tu więźniów. Wyciągnąłem nieruszony przez rdzę łańcuch z wbitej w ścianę obręczy. Pobrzękując stalowymi ogniwami wróciłem do domu. W swoim gabinecie mocno obwiązałem sabaję łańcuchem, którego swobodny koniec okręciłem wokół nogi dębowego stołu, założyłem zamek, zaś całość wzmocniłem solidnym zaklęciem zamykającym.

Po chwili zastanowienia obłożyłem więźniarkę książkami.

Miałem nadzieję, że ukryją one sabaję przed postronnym wzrokiem i nadadzą jej uwięzieniu coś w rodzaju komfortu.

* * *

Powóz zatrzymał się przed domem. Z okna gabinetu miałem możliwość obserwować, jak dama w czerni podnosi się z poduszek i rozgląda nerwowo. Jak pochmurnieje, przyglądając się zamkniętym okiennicom parteru, i jak rozjaśnia się jej twarz na widok mojej zdziwionej - lekko powiedziane! - fizjonomii.

- Przemiła sowo - słowa te raczej wyczytałem z jej warg, gdyż mówiła pod nosem. - Przemiła sowo, przynajmniej jest pan w domu; w końcu mi się udało...

Przyglądałem się, jak płaci woźnicy. Jak, chwytając bagaże, idzie w stronę domu; jak zatrzymuje się przed gankiem i zadzierając głowę, patrzy mi w oczy:

- Więc jak? Może raczy pan zejść i powitać przybyłą?

Wstrzymałem oddech i raczyłem. Po kilku minutach Ora Szantalia siedziała w salonie i, klnę się na sowę, jej wzrok był tak wyczekujący, jakbym to ja pojawił się bez żadnej ku temu przyczyny w jej zacisznym domostwie.

- Co się stało, pani Szantalio? - zapytałem tak uprzejmie, jak to było możliwe.

Milczała, wykrzywiając wargi.

- A więc nic się nie stało i tak po prostu, po starej przyjaźni, znalazła pani mój adres... Mogę wiedzieć, jak go pani zdobyła?

- W klubie - odparła, ledwie rozlepiając wargi.

- W klubie... No tak. I w imię starej przyjaźni postanowiła mnie pani odwiedzić?

- Czy zdarzyło się panu kiedyś - rzekła Ora powoli - odczuwać czyjś wzrok na karku? Czyjeś uważne, mroczne zainteresowanie?

Powiedziała to takim tonem, że, wstyd przyznać, na sekundę zrobiło mi się zimno.

- Co ma pani na myśli?

Uśmiechnęła się sucho.

- Po tym, jak tak świetnie wypełniłam pana zadanie... Odegrałam wyznaczoną rolę damy z kamykami... Nie dawali mi spokoju. Prześladowali mnie nieznajomi, grozili przesłuchaniami na temat tych idiotycznych... Potem zorientowałam się, że podczas mojej nieobecności, ktoś przeszukiwał pokój, chociaż pokojówka przysięgała, że nikogo nie było. Potem na głowę niemal spadła mi cegła. Codziennie czuję się coraz bardziej niepewnie... Czy może mi pan wyjaśnić, w jaką parszywą sytuacją mnie pan wplątał? Komu się przez pana naraziłam? A może to taki zwyczaj współczesnych kawalerów? - zostawiać wykorzystaną damę do dyspozycji konkurentów?

- Niech się pani zmiłuje, Oro - wymamrotałem. - Jacy konkurenci?

- Pan wie lepiej, jacy. - Ora odchyliła się na oparcie fotela.

- Narobił mi pan poważnych kłopotów, Hort. Wystawił mnie pan.

Milczałem.

- Dlaczego nie opowiedział mi pan tego wszystkiego od razu, Hort?

W rozdrażnieniu zaskrzypiałem fotelem.

- Dlatego, że - przysięgam na sowę - nie przypuszczałem, iż mogą pojawić się najmniejsze problemy!

Ora zamilkła. Uśmiechnęła się kącikami wąskich ust.

- Przecież czuje pan, że te kamyki... jaką siłą są one otoczone? Cieniem siły. A może sądzi pan, że ten, kto je stworzył, kto jest w stanie tak po prostu, dla przyjemności porywać i zmieniać ludzi...