Выбрать главу

Wzruszyłem ramionami.

- A pani nie jest mnie żal? Ani trochę żal? A jeśli Iw mnie zabije?

Uśmiechnęła się. Jej naprężone wargi, wyglądające niczym napięty łuk, wzbudziły we mnie wspomnienie tamtego zapachu. Porannego pościgu w rosie i łopianach.

- Niech pan się postara, by pana nie zabił, Hort. Gdyż sprawiłoby mi to olbrzymi smutek.

- To kłamstwo - rzekłem, odwracając się. - Jednak, na wszelki wypadek, żegnam.

I wskoczyłem na siodło.

Potem odwróciłem się po raz ostatni i zdążyłem zauważyć w jej oczach cień prawdziwego, nieudawanego przerażenia.

Iw stał oparty o miecz swego dziadka; pamiętam, jak w dzieciństwie podkradaliśmy się do zbrojowni, by choć rzucić okiem na to cudo. Miecz był nadzwyczaj podobny do narzędzia, którym posługuje się kat miejski - obraziłbym jednak Iwa, mówiąc to na głos. Dziadunio twierdził, że przywiózł to ostrze z dalekiej, chwalebnej wyprawy; być może tak właśnie było. W tych niespokojnych czasach ani mnie, ani Iwa nie było jeszcze na świecie, historię miecza musieliśmy więc przyjmować na wiarę.

Iw stał, opierając się o miecz, a jego twarz była niczym udeptana kwietniowa zaspa - równie zgaszona, sina i pozbawiona nadziei.

Sekundanci nie byli przewidziani. Słudzy barona na wszelki wypadek odeszli jak najdalej. Rzuciłem na trawę płaszcz, kapelusz i pochwę z bandoletem; po chwili wahania zdjąłem także futerał z glinianym uosobieniem Kary. Zdjąłem go, rezygnując ze stanu zmniejszonej podatności i, sowa mi świadkiem, własna szlachetność omal mnie nie zemdliła.

Baron zachmurzył się jeszcze bardziej. Z wysiłkiem wyszarpnął miecz z ziemi i wytarł ostrze o rękaw białej koszuli.

- Cóż... Zegnaj, czarodzieju.

Pierwszy cios był straszliwy; gdybym się w porę nie uchylił, zostałbym rozrąbany na pół. Następny cios przyjąłem na dolną część ostrza i natychmiast uderzyłem sam; atak mi się nawet udał, baron odparował go w ostatniej chwili i z opóźnionym przerażeniem uświadomiłem sobie, że o mały włos nie zabiłem Iwa. Mało brakowało, a wyprałbym swemu przyjacielowi flaki.

Byłemu przyjacielowi.

- Jesteś martwy, czarodzieju! Jesteś trupem!

Jater potwierdził swe słowa kolejnym ciosem. Ostrza ponownie się skrzyżowały; rozległ się ogłuszający szczęk. Sapaliśmy, walcząc na możliwie najbliższym dystansie, patrząc sobie w oczy i bijąc ostrzem w ostrze. Tracąc siły i rozumiejąc, że nie wygram tej walki, minimalnie zmniejszyłem dystans do barona i resztkami sił wykonałem coś w rodzaju podcięcia.

Choć mój manewr był daleki od doskonałości, jego cel został niemal osiągnięty i Iw na sekundę stracił równowagę. Zachwiał się, lecz udało mu się utrzymać na nogach i chwilę później ledwie uchyliłem się przed podstępnym, wymyślnym wypadem. Magom wszystka wolno

Mój były przyjaciel był wytrenowany i silny. Jego miecz pamiętał lepsze czasy; legenda głosiła, że ostrze to ścinało dwie głowy naraz. Sprytnym manewrem baron ustawił mnie twarzą pod słońce i w jednej chwili niemal oślepłem.

Był to niewątpliwie najmniej przyjemny moment naszej walki. Widziałem jedynie sylwetkę przeciwnika i smugę białego światła w miejscu miecza. W panice odskoczyłem do tyłu, jednak o ułamek chwili za późno. Rodzinne ostrze barona cięło mnie w pierś. Odniosłem wrażenie, że jestem już martwy, że jestem trupem, lecz wówczas z białej, słonecznej mgły wynurzyła się wyszczerzona twarz Iwa, na której zamiast triumfu malowało się rozczarowanie. Chwyciłem ręką zakrwawioną na piersi koszulę i zorientowałem się, że rana jest powierzchowna.

Draśnięcie.

- Kontynuujmy, baronie!

Barona nie trzeba było namawiać.

Parowałem cios za ciosem, cofałem się, robiłem uniki. Jater był wytrzymały, ja zaś odczuwałem już zmęczenie. Utraciłem też swą przewagę szybkości. Z każdą minutą moje życie wisiało na coraz cieńszym włosku.

Wówczas Jater popełnił błąd!

Zdradziła go zawziętość, rodzinna zawziętość Jaterów. W gorączce walki Iw na sekundę odkrył lewy bok. Zrozumiałem, że jest to moja ostatnia szansa i rzuciłem się do ataku.

By pośliznąć się na równej drodze. Na suchej trawie!

Świst stali nad moją głową, rozpaczliwa obrona, utrata równowagi, upadek; wystarczyło mi jeszcze sil, by odturlać się na bok. W miejsce, gdzie przed chwilą leżałem, z chrzęstem wbiło się ostrze Jatera.

Uderzyłem Iwa nogą. Nie trafiłem i mój cios ześliznął się po jego udzie. Z krótkim okrzykiem „Hop” Iw wyciągnął miecz z ziemi; znów się przeturlałem. Iw krótko i celnie uderzył mnie po nadgarstku czubkiem buta i w tym samym momencie nastąpił na mój leżący na ziemi miecz.

Pojedynek był niewątpliwie zakończony.

Szlachetny baron Iw de Jater wzniósł nade mną sławne ostrze swego wojowniczego dziadka.

Za plecami Jatera wisiało słońce, maleńkie i złe. Na tle słonecznych promieni monumentalna figura mego przyjaciela zabójcy wydawała się płaska, jak wycięta z blachy. Poczułem, jak mięsnie brzucha spina mi skurcz - tak bardzo chciały one odparować spadające z nieba żelazo.

Ułamek sekundy.

Wykorzystanie magii w uczciwym pojedynku jest równoznaczne z okryciem się hańbą.

Ułamek sekundy.

Pojedynek pojedynkiem, ale już za chwilę na pokrytej rosą trawce będą walać się dwie połówki Horta zi Tabora, a to jest niesłuszne i niesprawiedliwe; to się w ogóle nie mieści w głowie, nie jestem przecież samobójcą ani głupcem. Żarty się skończyły, sytuacja stawała się niedorzeczna.

I wtedy bezgłośnie poruszyłem wargami.

Moje zaklęcie „przed żelazem” było w stanie powstrzymać padający młot kowalski. Czekałem, napinając brzuch.

Świerszcze zamilkły wyczekująco.

Iw westchnął głośno i cofnął się, opuszczając broń. W pierwszej chwili pomyślałem, że zauważył moją ochronę i że zaraz oburzy się tak jawnym naruszeniem reguł. Byłem w błędzie. Iw nie był magiem i nie mógł zauważyć niedozwolonej ochrony.

Iw po prostu się rozmyślił. Zrezygnował z zabicia mnie.

Wydał z siebie nieartykułowany ryk, odwrócił się i odszedł; jego szerokie plecy miały zmęczony i przygaszony wygląd.

Jeszcze przez chwilę leżałem na ziemi, po czym ostrożnie, bojąc się spłoszyć siedzącego opodal motyla, zlikwidowałem zaklęcie „przed żelazem”.

Iw odchodził, wściekle depcząc polne kwiaty. Za jego plecami świerszcze zaczęły kontynuować swój koncert, a na przeciwległym brzegu rzeki w krzakach naradzały się ptaki.

Iw niczego nie zrozumiał i niczego nie zauważył. Był prowincjonalnym baronem, a co za tym idzie, zapalonym miłośnikiem pojedynków. A ja walczyłem z takim buhajem niemal na równych szansach, co przynosiło cześć moim fechtunkowym umiejętnościom, sile, zręczności i koniec końców - odwadze! Dotrzymywałem pola wystarczająco długo, a walka z lwem to nie mordobicie ze stołecznymi magami.

Iw zatrzymał się nad wodą. Rozdrażnionym gestem rozkazał wynosić się biegającym wokół niego sługom.

Stanąłem za jego plecami - w odległości pięciu metrów.

- Bydlak z ciebie - odezwał się Jater. - Od dawna o tym wiedziałem. Jeszcze z czasów, kiedy wrzuciłeś mi węgielek w spodnie.

Milczałem.

- To wszystko przez tę twoją babę - wymamrotał Jater z przygnębieniem. - Rzuciła na mnie urok. Najprawdziwszy urok. Przypomniałem sobie... ojca. Jak za tą swoją suczką, Etą, pełzał na kolanach. I tak, jak Efa na ojca, tak ta twoja na mnie urok rzuciła. I na ciebie!

Odwrócił się gwałtownie. Zauważyłem, że jego twarz utraciła już swoją bladość, zachowała jednak wyraz beznadziei.

- Ona jest podobna do Efy. Nie z twarzy... Z zachowania. Wszystkie te suczki są do siebie podobne. Precz mi z oczu, czarodzieju. Nie chcę cię oglądać.