Na mojej piersi krwawiło spore zadrapanie, prawy nadgarstek był całkowicie fioletowy, łamało mnie w stawach i rwały mnie mięśnie - ogólnie jednak wyszedłem z tego obronną ręką. Tylko koszula była do wyrzucenia.
Pani Szantalia czekała na mnie na drodze, przy bramie. Na jej twarzy malował się niepokój; rzekłbym, przesadzony niepokój.
- Żyje pan, chwała sowie.
Zmierzyłem ją uważnym spojrzeniem.
„Rzuciła na mnie urok”. Dobrze wiemy, jak stołeczne damy rzucają uroki na niezbyt rozgarniętych baronów. Tra-la-la, dwatrzy uśmieszki, i już ojciec rodziny porywa nową znajomą, by obejrzeć z nią myśliwskie trofea.
A co? Ma prawo. Baron. I wszyscy w zamku, od kucharki do pani baronowej, z pełnym przekonaniem potwierdzą to prawo: tak, ma...
Lecz co ja mam z tym wspólnego?! Kim ona jest dla mnie - żoną? Narzeczoną? Nie. Jest po trochu narzędziem, po trochu ciężarem, po trochu... zwierzątkiem. Pościgiem przez pokrytą rosą trawę, tym zapachem...
- Co z panem, Hort? Jest pan ranny?!
„Rzuciła na mnie urok. I na ciebie”.
Przecież to niedorzeczne. Kokietować nikt jej oczywiście nie zabroni - wszystkie te gierki, trawa, rosa, brzoskwiniowe iskierki...
Ale próbę zawładnięcia mną za pomocą magii wyczułbym wcześniej, niż Ora by się na nią zdecydowała. Nie ma więc racji, myli się mój przyjaciel, Jater.
- Czemu mi się pan tak przygląda, Hort?
- Zi Tabor - rzekłem wyschłymi wargami. - A najlepiej, panie Hort zi Tabor.
Zatrzepotała rzęsami; miała w tym momencie taki bezbronny, taki niewinnie urażony wygląd.
Niedotykalska.
Miałem olbrzymią ochotę zdjąć z pasa gliniane uosobienie Kary - nie po to, by oderwać mu głowę, lecz by choć raz zobaczyć, jak zmienia się wyraz jej oczu. Żeby naprawdę ją wystraszyć. Choćby ten jeden raz.
Wszedłem do domu - Szantalia odsunęła mi się z drogi. Pojękując z bólu ściągnąłem kurtkę; do zdejmowania butów służyła specjalna podstawka przy drzwiach; była sprawniejsza od każdego lokaja, wystarczyło wyciągnąć nogę.
Należało dobrze rozpalić w łaźni i porządnie się umyć. Bytem jednak kompletnie wyzuty z sił i stwierdziłem, że najpierw odpocznę, a dopiero potem... Wyrzeźbione w drzewie sowy podtrzymujące łoże błyszczały w półmroku sypialni okrągłymi, brązowymi oczami.
Iw jest tak samo nieprzewidywalny i impulsywny, jak jego ojciec. Ora pojawiła się w zamku w charakterze mojej towarzyszki, co znaczyło, że jest dla Iwa nietykalna! Zachował się podle i podobną podłością mu odpłacono. Potem, wytrąciwszy miecz z mej osłabłej dłoni, nie wiadomo dlaczego postanowił okazać miłosierdzie.
Nie wiedziałem jednak, że Iw tak postąpi! Gdybym wiedział, nie nałożyłbym zaklęcia „przed żelazem”... Chociaż nie. Lepiej się zabezpieczyć, gdyż przerąbany na pól trup nie jest już magiem; jest padliną. Mag powinien być żywy, przynajmniej dopóki ma taką możliwość.
I walcząc o życie, mag ma prawo skorzystać z podstępu.
- Czym panu zawiniłam, Hort?!
Milczałem, gładząc ranną rękę.
- Niech będzie - westchnęła Ora ze znużeniem. - W porządku. Mogę przecież choćby zaraz spakować się i stąd wyjechać. Na pewno uda mi się znaleźć maga ponad rangą, który będzie potrafił mnie obronić... przed tym mistrzem kamieni. Jeśli ten się mną w ogóle zainteresuje. A najprawdopodobniej już go nie obchodzę, jestem jedynie narzędziem, nie jestem mu potrzebna. Dobrze, dzisiaj odjadę. Lecz niech mi pan wyjaśni, Hort, co takiego uczyniłam?
Milczałem. Sinożółta opuchlizna malała, poddając się działaniu balsamu z oleju rokitnika z dodatkiem pszczelego jadu.
Ora siedziała naprzeciw mnie, naburmuszona, bez makijażu, z włosami w nieładzie. Wargi, dotąd wąskie, wydęty się kapryśnie, niepodmalowane oczy były zmęczone i zaszczute. Tę młodą, nieszczęsną kobietę można by uznać teraz za młodszą siostrę tej nadętej, wyniosłej damy, którą poznałem onegdaj w Klubie Kary.
- Wciąż pan milczy, Hort... Dobrze. Byłoby rzeczywiście dziwne, gdyby... żegnam pana.
Podniosła się lekko; zadźwięczały błyskotki na wytartym męskim pasie.
W drzwiach odwróciła się.
- Proszę mi wybaczyć tę historię z tchórzami. Nie powinnam była... Proszę mi też wybaczyć za barona. Tak, sprowokowałam... nie sądziłam, że tak to pana poruszy. Gdyby pan... Krótko mówiąc, gdybym przypuszczała, że jest pan zdolny... do zazdrości... Gdyby pan choć napomknął... Jestem przecież pana narzędziem, nawet nie przyjacielem! Trzeba było... Zresztą, teraz to nieważne. Zdrowia pańskiej sowie.
Wyszła; przez jakiś czas patrzyłem za nią, potem, postękując, wstałem i wyszedłem na próg.
Świtało.
Drogą wiodącą w pole oddalała się czarna, wyprostowana figurka z kufrem podróżnym w opuszczonej ręce.
Jest ogólnie przyjętym faktem, że centrum aktywności magicznej mieści się u magów mianowanych w mózgu, zaś u magów dziedzicznych w rdzeniu kręgowym. Magowie dziedziczni uważają tę hipotezę za obraźliwą i dyskryminującą, jednak przemawiają za nią liczne laboratoryjne dane, eksperymenty i badania anatomopatologiczne. Jednym z następstw tej anatomicznej anomalii jest zdolność uczenia się u magów naznaczonych oraz całkowita niezdolność u dziedzicznych. Dziedziczny mag rodzi się ze swoim stopniem - zwykle wysokim (drugim, pierwszym, ponad rangą). Mag mianowany musi poświęcać na naukę i treningi całe lata swojego życia, ma jednak możliwość przechodzenia z niższego stopnia na wyższy - choć prawdę mówiąc życie najczęściej jest zbyt krótkie nawet na przejście z czwartego stopnia na drugi.
Tak zwani „magowie prehistoryczni” są jedynie legendą. Najstarszy z żyjących obecnie magów mianowanych ma sto pięćdziesiąt lat, jest słaby, chory i praktycznie niezdolny do magicznej aktywności.
* * *
Żółte ściany nieskoszonego jeszcze zboża kołysały się uspokajająco.
Wysychała rosa, wiądł błękitny chaber zaciśnięty w białych zębach Ory Szantalii.
- Czego pan chce, Hort? Tak, lubię pana... Wykorzystał mnie pan... Sprzedał mnie... I znów by mnie pan sprzedał, gdyby to było konieczne.
- Ora, wtedy, na królewskim balu, naprawdę nie wiedziałem, że tak to się skończy. Lubi pani czuć się ofiarą, to wszystko.
Przypomniał mi się wieczór, gdy przyszła do mojego numeru, by uczciwie wypełnić Prawo Wagi. Powstrzymałem się wówczas, gdyż potrzebowałem od niej innej usługi; co by się jednak wydarzyło, gdybym nie był wówczas taki wyrachowany?
Zwierzątko.
Nie wychodzi mi to zwierzątko z głowy. Najbardziej nie lubię być od czegoś zależnym - od innego człowieka, od warunków, od własnego uczucia. Mag jest samotny z natury; towarzysz maga powinien całkowicie do niego należeć. Jak należała, według opowieści, matka do mojego ojca.
A Szantalia? Czy ona jest w stanie należeć? Jest mimo wszystko magiem, choć marniutkim.
Więc niech sobie idzie... po polu?
Ora milczała. Chaber w jej zębach był ogryziony do samej błękitnej główki. Wlekliśmy się po jakiejś ścieżce, z dala od drogi, nogi zapadały się w pulchnej ziemi, żółte ściany zbóż zmieniły się w zarosła wysokiej trawy, przed nami rósł kasztan.
- Wie pani co, Oro - rzekłem z wysiłkiem. - Zostawmy wzajemne obwinienia. Nie powinna pani teraz wyruszać. Proszę się najpierw uspokoić i jeśli nie zmieni pani zdania, zamówimy powóz. Za kilka dni, kiedy tylko mi zdrowie pozwoli, sam chcę się wybrać w podróż. Gdzieś czeka na moją wizytę mistrz kamieni.
- Nie powinien pan go szukać - szybko odparła Ora. - Jest od pana silniejszy, Hort. Znacznie...