I zamilkła, gdyż w basztanie ukrywał się wiejski chłopiec, który kradł dynie.
Usłyszał nasze głosy wcześniej i bez trudu mógłby wziąć nogi za pas, lecz najwidoczniej ze strachu odjęło mu władzę w tychże nogach. Chłopiec przykucnął i zamarł zwinięty w kłębek; na rozpostartym worku leżała złota górka obciążających go owoców.
- Co on wyprawia? - zapytała Ora po chwili milczenia.
- A jak się pani wydaje? - odparłem pytaniem na pytanie.
Chłopiec czknął.
- Podejdź tutaj - przykazałem mu.
Na jaką sowę zdała mi się ta praca wychowawcza? Miał piętnaście czy szesnaście lat i ledwie trzymał się na trzęsących nogach.
- Jak masz na imię?
- Sz-sztas...
- Uczyli cię, Sztasiku, że nie wolno kraść?
Cicho zajęczał.
Poznał mnie. Nie wątpił, że natychmiast przemienię go w żabę. Albo w pluskwę. Nie wiedział, jak uniknąć tak strasznej kary, więc po prostu położył się na ziemi i zaczął pełzać jak żaba. Gdybym nie odsunął nogi, moje buty zostałyby do czysta wylizane.
- Proszę, Ora - rzekłem cicho. - Widzi pani tego... Sztasa? Zaklęcie Kary jest w stanie zmienić najpotężniejszego maga w takiego właśnie pełzającego smarkacza... Zryj ziemię! - rozkazałem chłopakowi i ten pospiesznie napchał do ust garść czarnej ziemi i krztusząc się, próbował ją połknąć.
- Nie trzeba, Hort - rzekła Ora za moimi plecami. - Niech go pan zostawi.
Chłopak objadał się ziemią, cicho pojękując i nie śmiejąc podnieść na mnie wzroku; czekałem.
- Myli się pan, Hort - rzekła Ora. - Nie każdego można pokonać zaklęciem Kary. Nie każdy będzie pełzał jak ten, na brzuchu. I nie należy, podając przykład, męczyć głupiego chłopaka.
- A założymy się, że każdego? - zapytałem, głaszcząc futerał Z glinianą figurką.
- Nie będę się z panem zakładać - odparła Ora ze smutkiem.
Sztas ciągle wył, z nosem wbitym w ziemię.
- Zmiataj stąd - rozkazałem przez zęby. Chłopak przez sekundę nie wierzył we własne szczęście, a potem zaczął uciekać. Biegł niezgrabnie, co chwilę się potykając i nie oglądając za siebie, dopóki nie zniknął w zaroślach; przez jakiś czas donosił się z nich jeszcze oddalający się trzask.
Rozejrzałem się.
Ora powoli ruszyła do przodu. Przeszła po basztanie, zostawiając w pulchnej ziemi głębokie siady obcasów. Uklęknęła obok górki dyni, błysnęła w słońcu składanym nożykiem i nacięła największy, najbardziej soczysty owoc.
Zręcznie nabiła na ostrze spływający sokiem miąższ.
Stałem i patrzyłem, jak je. Jak błyszczy gęsty sok na niegdyś zaciętych i ciemnych, a teraz prężnych i różowych ustach.
- Ma pan ochotę na dynię, Hort?
Podszedłem i usiadłem obok. Ziemia była ciepła. Zapach dyni był tak intensywny, że dzwoniło od niego w uszach.
- Od dawna należy pani do Klubu Kary, Oro?
Uśmiechnęła się, zlizując sok z podbródka.
- Proszę posłuchać bajki... Kiedyś, bardzo dawno temu, Rdzenne zaklęcie Kary należało do odważnego rycerza, który wędrował po ziemi i karał niegodziwców. Im gorsi byli to złoczyńcy, im kara bardziej sprawiedliwa, tym sławniejszy, potężniejszy i silniejszy duchem stawał się ów rycerz. Pewnego razu jednak ukarał biednego karczmarza, w gniewie i niesprawiedliwie, i sam podupadł duchem. Rozmienił jedyne Rdzenne zaklęcie na nieskończoną ilość zaklęć jednorazowych i handlując nimi, założył nasz klub. Od tamtej pory życie jego było spokojne i dostatnie, umarł zaś w miękkiej pościeli. A czy pana, Hort, zupełnie nie zawstydza fakt, że popełniamy to samo przestępstwo, za które pan tak sponiewierał chłopaka? Że także kradniemy dynie?
- Przecież jesteśmy magami - rzekłem, zdziwiony nieoczekiwaną zmianą tematu. - A magom, jak wiadomo, wszystko wolno.
- Tak - przymknęła oczy; cienie, leżące na prawej powiece, były błękitne; na lewej - szare. - Magom wszystko...
I wgryzła się w półokrągły kawałek dyni. Zamruczała z zadowolenia. Kiedy - nie od razu - odsunęła dynię od twarzy, dostrzegłem na wielkim półokręgu owocu mniejszy półokrąg - siady jej zębów.
- Ma pan ochotę, Hort?
Patrzyła mi w oczy. Korciło mnie, by wyciągnąć rękę i dotknąć maleńkiego dołeczka między jej obojczykami.
- Ma pan ochotę?
I podała mi nadgryzioną dynię.
W tym spokojnym, pewnym geście nie było nawet siadu miłosnej magii. Ani cienia zaklęcia - od razu bym je poczuł; nie odrywając oczu od maleńkiego półokrągłego śladu po odgryzionym przez Orę kawałeczku, przyjąłem od niej kawałek owocu i podniosłem go do ust.
Ależ go pożerałem! Nigdy w życiu nie jadłem dyni w ten sposób. Ochlapując się sokiem, zachwycając się niezwykłą słodyczą, gotów byłem nawet skórę zgryźć do samych włókien, gdyby Ora Z uśmiechem nie podała mi nowego nadgryzionego kawałka.
Odrzucam dynię. Chwytam Orę za ramiona. Jednym ruchem zrywam z białej niczym śnieg kobiety jej kruczoczarną suknię, powalam ją na miękką ciepłą ziemię...
Nie. Siedzę i żuję na siłę żółty miąższ dyni, a kobieta już odchodzi - lekko i szybko, chociaż obcasy jej czarnych pantofelków przy każdym kroku więzną w czarnoziemie.
* * *
„Mój szanowny sąsiedzie, szlachetny baronie de Jater!
Jest mi nieskończenie przykro z powodu incydentu, brzemiennego w tak opłakane skutki. Oraz z powodu niezgody, która zagościła w tak niegdyś życzliwych sobie sercach.
Pragnę najpokorniej przeprosić za to, że stałem się powodem tak niefortunnej zmiany losu...”
Odłożyłem pióro. Przez jakiś czas przyglądałem się stercie kamyków, w których matowo przelewało się popołudniowe światło, po czym westchnąłem i kontynuowałem pisanie:
„...Nie bacząc na niespodziewaną niezgodę, która zmusiła nas do skrzyżowania broni, uważam za swój obowiązek kontynuowanie śledztwa związanego z tajemniczym zaginięciem, a następnie powrotem pańskiego szlachetnego ojca, utratą przez niego zmysłów i jego tragiczną śmiercią. Za punkt honoru poczytuję sobie zakończenie tego śledztwa, ukaranie przestępcy i, jeśli to możliwe, dostarczenie panu jego głowy”.
Zastanowiłem się przez chwilę i złożyłem podpis.
Włożyłem list do koperty i odcisnąłem pieczęć; musiałem już tylko wysłać go za pomocą kruka i, nie czekając na odpowiedź, zabrać się za spełnienie obietnicy.
Wychodząc z pokoju spojrzałem raz jeszcze na kamyki i stanąłem jak wryty.
Delikatny welon cudzej woli, który niczym obłok otaczał kamienie, napuchł niczym wytrzeszczone z oczodołu, przekrwione oko. Wciągnąłem powietrze przez usta - miałem wrażenie, jakby ktoś bezceremonialnie złapał mnie za twarz; diabelskie uczucie znikło po sekundzie.
Wstrzymałem oddech. Dowlokłem się do fotela i drżącą dłonią dotknąłem kamyków. Emanująca z nich obca wola nie znikła, lecz była teraz jedynie cieniem, szeptem; podczas gdy to chwilowe spojrzenie było niczym eksplozja, wybuch, ogłuszający cios.
„Czy zdarzyło się panu odczuwać czyjś wzrok na karku? Czyjeś uważne, mroczne zainteresowanie?”
- Sssowa - zasyczałem przez zęby.
Stolik w kawiarni był plastikowy, kulawy i jaskrawo niebieski. Alik jawnie się nudził. Staś rozmawiał z Irą i Aleksiejem, a dla Julii czas między zamówieniem szaszłyka i pojawieniem się dymiących kawałków mięsa na plastykowym, powyginanym talerzyku wydał się nieskończenie długi.
Gdy pojawił się szaszłyk, zrobiło się lżej. Po pierwsze Alik zainteresował się jedzeniem i przestał jęczeć, po drugie Julia mogła nie podtrzymywać rozmowy.